niedziela, 26 grudnia 2021

I co z tym psem

 "Piekielny trójkąt" Gabrieli Górskiej to piekielnie trudna lektura, przynajmniej dla mnie. Kilkakrotnie odkładałam książkę, wracałam do czytania z jednego powodu: nie znoszę spraw przerwanych i bez zakończenia, cokolwiek by to było. Powieść zaczyna się zgodnie z przepisami dla autorów, w czym nie ma nic nagannego. Według tych zasad nakręcono wiele kasowych filmów amerykańskich. Nawet nasza wspaniała pani profesor Maria Janion wyraziła pochlebną opinię o takiej kompozycji filmu. 

Bohater powieści,  niejaki Kew organizuje ważną wyprawę, od której może zależeć jego życie. Zgodnie z zasadami szuka swego dawnego towarzysza, o wielkich umiejętnościach, on jednakże gdzieś się zaszył. 
Oczywiście tylko on może podołać wyzwaniom wyprawy.  Modą wielu pisarzy sf jest używanie angielskich imion czy nazwisk, czy form jakby przypominających ten język. Byłyby trudności z odmianą tego imienia: o Kewie, z Kewem. 
Po długich poszukiwaniach Kewowi udało się dotrzeć do przyjaciela, Raya. Tłumaczył Rayowi cel i wartość wyprawy, co trwało długo. Odpowiedział negatywnie na propozycję zaangażowania innego pilota: "...powiedziałem zdecydowanie, odstawiając szklankę (moje spocone palce pozostawiły wyraźny przejrzysty ślad na szkle zmatowiałym od chłodu; teraz znikał powoli.)".
Trochę wcześniej czytamy: "wyszczerzyłem zęby w uśmiechu", który był rzekomo beztroski. W bungalowie porównanym do szałasu eremity, Kew usiadł na bambusowym fotelu. Ray nalewa przyjacielowi whisky, dla siebie zmieszał cocktail. Przysiadł na brzegu stołu. Rozmowa się toczy. Ray sięga po shaker, lecz odstawia go bezmyślnie. I znowu przysiadł na brzegu stołu, domyślamy się, że musiał się z niego jednak podnieść na chwilę. "...wysoki, drażniący terkot owada wwiercał się w rozprażone powietrze. drgał nad wyschniętą ziemią; pomyślałem, że długo tego nie zniosę". Autorka lubi długie zdania, oddzielone średnikiem,  i szczegółowe opisy. 
Rozmowa się nie klei. "Tym razem cisza trwała o wiele dłużej niż wszystkie poprzednie. Siedzieliśmy bez słowa, tak nieruchomo, że jakaś jaszczurka (może ta sama, która wygrzewała się - pół godziny temu? godzinę? - w gorącym słońcu) wybiegła na środek tarasu i - niczym nie płoszona - znieruchomiała pomiędzy nami, przypłaszczona do białych, wygładzonych od częstego stąpania płyt."
Mamy tu znowu wiele znaków pisarskich, nie przelecimy tekstu, czytamy go jak na scenie. Ray wstał. Nareszcie. 
Domyślamy się, że został przekonany i weźmie udział w wyprawie na Trójkąt Bermudzki, inaczej nie byłoby dalszego ciągu powieści. Płyną statkiem "Ariadna". Kew ma dziwne doznania, ale oczywiście je odrzuca, nie analizuje ich, nie konsultuje się z nikim z załogi, książka przecież nie może się skończyć, tylko po co tu przybyli: coś się dzieje, ale jest odpychane, 
Są również wesołe wydarzenia i autorka może znowu zatrzymać akcję, stosując opis: "W ogromnej mesie, zaprojektowanej jako wspólna jadalnia dla wszystkich członków ekspedycji, kończył się właśnie lunch dla nich i pozostałych gości. Były to rodziny, przyjaciele i najbliżsi znajomi zaokrętowanych na "Ariadnie", toteż ta część przyjęcia różniła się wyraźnie atmosferą od oficjalnego cocktailu. Śmiejąc się i żartując wstawano od stołów i przechodzono do dwóch przyległych salonów: większego, nazywanego złotym od migotliwych, niby-słonecznych refleksów, którymi niezmordowana wyobraźnia projektanta kazała rozpełzać się niestrudzenie po mlecznej wykładzinie ścian i mniejszego, przypominającego wnętrza starych, drewnianych żaglowców." 
Kew jeszcze kilkakrotnie ma wrażenie, że dzieje się z nim coś dziwnego. Obok nich pojawił się na morzu stary statek. Kilku przeszło na jego pokład, by go zbadać. Kajuty wskazywały, że załoga opuściła statek w pośpiechu. Na stole pozostało jedzenie, już zepsute, na kojach odrzucone na bok koce. Usłyszeli skomlenie, udało się wyciągnąć spod koi skrajnie wychudzonego psa. 

Ktoś dał mu odżywczą tabletkę, ratując życie. Zobaczyli na zewnątrz blaski, usłyszeli hałasy, wybiegli. Wydarzenia ich wciągnęły. Nikt nie wrócił po głodnego psa. Autorka, tak dokładna w opisach, pominęła ten drobiazg. 
Czytałam dalej. Jak sądzicie, czy dotarłam do ostatniej strony?

niedziela, 19 grudnia 2021

Ukochana zdrajczyni

 Kiedy Tomasz Kołodziejczak wręczył mi egzemplarz swojej książki na jakimś zjeździe pisarzy i czytelników, byłam mile zaskoczona. Był rok 1995, tytuł książki fascynujący "Wrócę do ciebie, kacie". Myślałam, że chodzi tu o zemstę i powinno być "po ciebie", myliłam się, nie o tym ta książka, a właściwie pierwsze, tytułowe opowiadanie. 

Zaczyna się przerażająco: "Kobieta, którą kochał, powoli wstępowała na szafot". Mamy nadzieję, że nie dojdzie do pieńka, na którym ma położyć swą piękną głowę, okoloną zielonymi włosami.  Silne wrażenie robi opis postaci kata: chodził ulicami, stąpając ciężkimi podkutymi butami,   ubrany w czarną tunikę i spodnie. Miecz nosił na plecach. Srebrny pas w klamrą przecinał pierś. Miecza nie mógł nikt dotknąć. Należał wyłącznie do kata: Damiena van Dorna. 


Na Placu Sędziów miejsce egzekucji otaczały czarne bloki. Egzekucję traktowano jak święto, przychodziły tłumy, nie wpuszczano ćpunów. 
Panowała moda na wideoskóry, lecz należało je wygasić, wchodząc na plac. Egzekucja się odbyła. Piękna głowa spadła z pieńka. Opisano ścięcie w części opowiadania odnoszącym się do teraźniejszości. 

Następna część opowiadania mówi o przeszłości. Wydarzenia miały miejsce cztery lata wcześniej. Kat zrąbał  głowę Abishowi. "Wrócę po ciebie, kacie" - to były ostatnie słowa skazanego. Sześć godzin później kat popijał sobie spokojnie whisky na przyjęciu u gubernatora w towarzystwie szefa wydziału specjalnego policji i informatyka. 

Zza głowy informatyka sterczały neuroprzystawki, zwoje kabli zdobiły głowę jak duży kok. Policjant wyjął końcówkę kompa. Informatyk odwinął z głowy swój kok i wcisnął końcówkę w łącze policjanta. Czerwone plamy na czaszce informatyka pokazywały, że neurokomputer sprzężony z jego mózgiem intensywnie pracował. Prawy nadgarstek policjanta pokrywała folia ekranu. Opisy nowoczesnych urządzeń przepełniają całe opowiadanie, widać, że Autor wymyśla je z wielką inwencją. 

Z tajnej rozmowy tych trzech ważnych panów dowiadujemy się, że właśnie ścięty Abish należał do sekty Wdowców, liczących ponad dwieście lat. Wywodziła się z ziemskiej wiary w reinkarnację. Każdy z jej przedstawicieli miał wszczepiony w mózg bioelektroniczny rejestrator, zapisujący obrazy, dźwięki oraz ważne emocje  Zawartość chipa kopiowano do pamięci centralnej. Pozostała tam również jego jedna komórka. Rozmnażano ją w sztucznej macicy. Do mózgu kopiowano dane z pamięci przodków. Po trzech latach osobnik był w wieku około dwudziestu lat. Opuszczał ją i działał jako dorosły. 

Kat Damien van Dorn miał trzy lata swobodnego pięknego życia. Znalazł swą wielką miłość,dziewczynę urodziwą o nadzwyczajnej inteligencji. Lata swobody i radości mijały. Damien wraz ze swoją ukochaną wypoczywał na wyspie. Nagle urwała się komunikacja. Policja zlekceważyła problem, sądząc, że wybuchła burza cyberprzestrzenna, nie będąca niczym groźnym. Tępy policjant skupił się na obserwowaniu Abisha, który według niego przebywał w swoim pokoju i zabawiał się grami.

Abish znalazł się tuż przed zmartwiałym z przerażenia van Dornem, który ostrzegał w myśli swą ukochaną, by nie podchodziła do typa w masce. Ona jednak nie zamierzała być posłuszna. Abish zwracał się do niej z lekceważeniem, nazywając ją samicą. Wiedział, że jest bezpieczny, nie popełnił nic złego, jest prawym obywatelem. Drwił z van Dorna i jego pięknej dziewczyny. Policjanci się zatrzymali bezradni w progu, mimo że Abish zdjął maskę.

Dziewczyna stała sztywno z brzydkim grymasem na twarzy. W dłoni trzymała podłużny przedmiot. Huknął strzał. Plama krwi zaczerwieniła pierś Abisha. Miała specjalną broń, wymazała go, nigdy już nie odżyje. 

Następna scena zdarzyła się trzy miesiące później. Kat ściął głowę dziewczyny. Ona jednak powiedziała: "Wrócę do ciebie." Kim była? Czy van Dorn miał przed sobą kolejne trzy lata spokojnego życia?

Tomasz Kołodziejczak zużył w tym opowiadaniu tak wiele pomysłów nie tylko jeśli chodzi o nowoczesną technikę, ale i historie ludzi, że można by napisać porządną powieść. Osobiście nie miałam okazji na nią natrafić. A wy? 

niedziela, 12 grudnia 2021

Komandor Koenig ocala świat

 "Dira necessitas"  - przerażająca konieczność to tytuł znakomitego opowiadania Jacka Inglota, zamieszczonego w antologii sf pod tym samym tytułem. Książkę opublikowało wydawnictwo  "Almapress" w roku 1988. Żaden z pisarzy z tego tomu nie zapisał się dłużej w historii  gatunku i nie publikuje dzisiaj, jedyne autor  opowiadania pod tym strasznym tytułem. Słyszę czasem Wiktora Żwikiewicza  w Radiu Paranormalium, pisze Jacek Piekara, lecz Jacek Inglot jest na salonach literatury. Czytałam to opowiadanie wielokrotnie, jest czyste i bezbłędne, doskonałe pod każdym względem: stylu, kompozycji, budowy postaci.  

Kolejni bohaterowie opowiadania są przesłuchiwani w przestronnym pokoju o czarnych ścianach. Zajmują proste żelazne krzesło. Znajduje się tu niewiele przedmiotów. Opisy oskarżonych są oszczędne, zgodnie z zasadami protokołu: wzrost, kolor włosów, skóry i więziennego drelichu. Wszyscy rasy białej. Naprzeciwko za stołem siedzą  bardzo wiekowi Chińczycy. Na ich policzkach są wytatuowane długie szeregi cyfr. To numer typologu, według którego oznaczono wszystkich ludzi na świecie. Pytanie o numer jest   zadawane jako pierwsze. Żaden z oskarżonych nie należy do ponumerowanej ludzkości. Wszyscy byli powiązani z komandorem Koenigem i poddawali się usuwaniu tatuażu, by stać się ludźmi jak dawniej. Są przesłuchiwani przez komisję śledczą, której przewodniczy mandaryn klasy A4 Tai Ho Wang, w  sprawie o kryptonimie "Koenig", toczącej się przed Tajnym Trybunałem, Security Council of Solar Empire. 

Udaje mi się wyczuć, być może innym osobom również, energię tekstu, który czytam. Niedawno musiałam przebrnąć przez powolne i nudne opowiadania pewnej autorki. Z kolei, z książek znanego pisarza tryska zadowolenie i humor. Komandor Koenig jest silny, ma w sobie jakby kamień, nie poddaje się nigdy i nie rezygnuje z działania.  Wielka energia bije z całego opowiadania. Podczas czytania to daje siłę czytającemu. To wspaniałe odczucie. 

Gdy zaczął się konflikt, królestwem Obojga Ameryk rządził Reagan IV, pozostający w dobrych stosunkach z komandorem. Flota Koeniga zarządzała rejonem Jowisza i tam się znajdowała. Na Ziemi dokonano zamachu na władcę, jego następcą został Jaxon I. Z Ziemi dochodziły wiadomości o prześladowaniach zwolenników Koeniga.  Marynarzy wprost ze statku zabierali do komory gazowej. Wybór był oczywisty: flota komandora powinna zostać w Wolnym Państwie Jupiteranii, pod żadnym pozorem nie wracać na Ziemię. Komandor zlikwidował typolog i wprowadzał dawne demokratyczne zasady. Każdy mógł zajmować się tym, co chciał i umiał. Komandor twierdził, że Era Typologu to upadek ludzkości. Mandaryn klasy A4, prowadzący przesłuchania uważał,  że zasady Typologu są najdoskonalszym ustrojem, jaki został dany ludzkości. 

Brian Wight,  nawigator na statku dowódcy sekcji amerykańskiej floty komandora, został oskarżony za sprzeciw wobec zasad Typologu, zbrojny opór oraz  o bluźnierstwa wobec nauk Jego Świetlistości Imperatora. Grozi za to dożywotni pobyt w kopalniach Transplutona. Więzień zostaje wyprowadzony.  Dowiadujemy się, że cesarz Chin jest bezwzględnym władcą całego świata.  


Następnym przesłuchiwanym jest Henry Derek z Kornwalii. Opuścił Ziemię przed dwudziestu laty, nie było wówczas Typologu, istniała Anglia, zamieniona w Autonomiczne Królestwo Wysp Brytyjskich , wchodzących w skład Wicecesarstwa Europy. Oskarżony był dowódcą okrętu flagowego, krążownika "Avallon". Stary mandaryn wypytuje go o przebieg napadu na konwój HS 118 m, wiozący więźniów na Transplutona. 


Brak słów i metafor, by opisać wspaniałość tej bitwy. Jest tak dokładnie pokazana, że widzi się każdy manewr w przestrzeni, ataki "Cyklopów", siadanie "Krabów" na pancerzach wrogich statków powietrznych, przecinanie ich jedną salwą laserową.Ileż wiedzy, ileż fantazji i przede wszystkim logiki opisu. Najpiękniejszy i najbardziej plastyczny opis bitwy w powietrzu, jaki kiedykolwiek czytałam. 

Flota komandora wygrywała z przeciwnikiem transportującym więźniarki, wszędzie brakowało rąk do pracy. Koenig rozgromił przeciwnika, ocalało trzech ludzi z załogi: kapitan Chińczyk i jego dwaj zastępcy. Komandorowi zameldowano, że część więzienna transportowca została zdehermetyzowana  tuż przed zdobyciem sterówki z dowódcami. W ciągu sekundy zamordowano przeszło czterystu ludzi. Rozkaz wydał  Chińczyk, dowódca konwoju. Komandor kazał zatrzasnąć kask jemu dwóm zastępcom i spuścić powietrze. "Chińczyk oddychał ciężko i gwałtownie, jakby chciał uzbierać na zapas." Na próżno. 


W tej wspaniałej opowieści pojawiła się również piękna kobieta. Została uwięziona, gdyż chciała zmienić zapis w komputerze, by wyjść za ukochanego mężczyznę. Według rządów Jego Świetlistości było to poważne przestępstwo. Skazano ją na dożywotni burdel w transplutońskiej kopalni. Znalazła się wśród ocalonych więźniów. Jej uroda oszołomiła komandora. Na jej punkcie oszalał również Jacques Roux, spec od namiarów. Dla tej kobiety zdradził swego dowódcę. Komandor kazał go przykuć do fotela, by w nim siedział do końca walki z flotą Jego Świetlistości. 

Ludzie Koeniga nie wiedzieli, o co komandorowi chodzi. Nikczemny Roux nazywał go obłąkańcem. Nikt nie odgadł, jakie myśli przepływają przez genialny mózg komandora. Kiedy się naleźli w pobliżu Ceres, nie zaatakował twierdzy i broniących jej krążowników. Wysłał sześć statków, które narobiły tyle zamieszania, że Koenig zdołał się przemknąć przez kontrolowany sektor.  Komandor miał genialny plan. Wiedział, że za dwa miesiące będzie wielka opozycja Ziemia Wenus. Na linii prostej pomiędzy nimi znajdzie się przekaźnik energii dostarczanej na Ziemię i zasilającej 45 procent zapotrzebowania naszej planety. 

Roux powiedział mandarynowi, że Koenig chciał umrzeć na oczach całej ludzkości. Był pewien, że nie może zwyciężyć floty chińskiego władcy. Wielka decydująca bitwa miała się rozegrać koło przekaźnika. Komandor wystawił piętnaście jednostek, przeciwko którym szła flota cesarska, uformowana w potrójnego prostokąta. 

Obie floty parły prosto na siebie. Komandor wywalił pierwszą salwę torped prosto w przekaźnik. Jak doskonale określa Jacek Inglot przekaźnik rozbryznął się na tysiące kawałków, zaśmiecając przestrzeń pomiędzy wrogimi flotami. Komandor obrócił statki o sto osiemdziesiąt stopni i pognał ku Ziemi, wyciskając maksymalne przyspieszenie. Naprzeciwko mieli statki osłony i gęsto rozsiane satelity obronne. To nie koniec tej fascynującej walki. Koenig chciał zbombardować Pekin. Było w nim osiemdziesiąt procent Typologu. W ciągu doby diabli by wzięli całą tę segregację i typizację, razem z kolejnym Państwem Środka. Skończy się era panowania żółtków, jak pisze Autor swoim wyrazistym językiem. 

Całym impetem weszli w środek zgrupowania jednostek cesarskich, zrobiło się piekło, błyskawicznie zrąbali trzy statki komandora, ale "Avalon" przeszedł. Widzieli środkową część Chin z czerwonym kółkiem wokół Pekinu. Komandor osobiście zwolnił dźwignię, pięć białych kul, poszybowało w dół. "...nagle ekrany zalał upiorny blask atomowego wybuchu", "..usłyszeliśmy grzmot rozdzieranej atmosfery".

Roux zdradził, nazwał flotę Koeniga wystrychniętymi ma dudka głupcami. Koenig wtedy dojrzał zdradę Jacquesa Roux. "Statek szedł ostro w dół, przeciążenie rosło". Koenig wyplątał się z pasów i rzucił do drzwi sterówki, krzycząc, że musi wyciągnąć blendy z reaktora. Walczył do końca. Za drzwiami schwytali go trzej chińscy komandosi. 

Opis bitwy skończony. Mandaryn przyznał panu Roux nowy wyższy numer Typologu. A co się stało z komandorem? Dowódca z kamienia nie mógł umrzeć byle jak, skazany wyrokiem cesarza. 

Raport z przesłuchania znajdował się w archiwum. Przesłuchujący to mężczyzna lat dziewięćdziesiąt, wzrostu 155 cm, ubrany w tradycyjną chińską szatę czerwonego koloru ze złotymi lamówkami. Naprzeciwko przez drzwi wchodzi mężczyzna rasy białej, lat czterdziestu, wzrost 185 cm, ubrany w biały kosmiczny kombinezon z dystynkcjami komandora.  


niedziela, 5 grudnia 2021

Czego boją się kobiety

 Takie pytanie zadaje Eugeniusz Dębski w swoim opowiadaniu "Adaptacja", zamieszczonym w tomie "Spotkanie w przestworzach 3. Antologia młodych '80". Wykreował w nim straszną rzeczywistość o straszeniu właśnie i o strachach. Czy można się zaadaptować do takiego świata? Być może, ale straszniejszy jest ów świat dla nich rzeczywisty, w którym muszą żyć.

Clif Norton zbudził się od cichego dźwięku pękającego balonu, choć być może wcale go nie było, jedynie sygnał budzenia. Od razu sobie przypomniał wiadomość Komputera Medycznego, zawiadamiającego o konieczności skrócenia długości spania w nocy. Musiał się pospieszyć, by opuścić pokój, zanim zaczną wypompowywać z niego powietrze. Miał jedynie około dwudziestu minut na przygotowanie się do wyjścia. Musi iść do pracy, nie wolno w ciągu dnia pozostawać w domu. 

Już chciał wstać z łóżka, gdy olbrzymia betonowa płyta oderwała się od sufitu i runęła na niego. Nie poczuł bólu, była to bowiem okrutna i głupia zabawa w straszenie. Na ekranie vizora pojawiła się twarz Tiny. Dziewczyna usiłowała wybadać, czy bardzo go przestraszył jej dowcip. Zostawało już coraz mniej czasu do wyjścia, w pośpiechu strącił ze stołu "Horro Kodeks", zbiór przepisów na temat straszenia. 

Jest wiele rodzajów strachów, każdy może je wytwarzać, nawet małe dzieci, tylko nie on, nie pasuje do tej epoki. Z zamyślenia wytrącił go przeraźliwy pisk, włączono pompy usuwające powietrze z pomieszczenia, wybiegł więc w pośpiechu. W windzie rzucił się na niego olbrzymi potwór, przerażony upadł na podłogę monstrum jednakże zaczęło znikać, odezwał się śmiech Tiny. Cieszyła się, że przeraziła Clifa. 

W swoim biurze zajął się przeglądaniem wiadomości, które się znajdą w południowym wydaniu "News". Zainteresował go reportaż z rozstrzygnięcia konkursu na Fantom Roku. Zwyciężyła starsza pani i wymyślony przez nią potwór. Według Clifa nie było w nim nic nowego, ale kobieta powiedziała jedno zdanie, które zelektryzowało Clifa. 

Postanowił działać, znalazł w archiwum taśmę na temat pewnego etnografa, tak, to było to. Wziął kilka dni wolnego. Kiedy powrócił, udał się z wizytą do swej sąsiadki, która go straszyła. W ręku miał piękny bukiet kwiatów, co Tinę ogromnie zdziwiło. Przyjęła go jak miłą osobę, nie spodziewała się tej wizyty ani kwiatów.  Mimo wszystko siedziała bardzo spięta. Clif skorzystał z łazienki i ukrył coś na toaletce. 


Powrócił do swojego mieszkania i umocował na suficie mikrofon. Nie musiał długo czekać, by usłyszeć przerażający krzyk Tiny. Coś ją przeraziło. Jak myślicie, czego boją się kobiety? Co kupił podczas wolnych dni od pracy. Podpowiedział mu etnograf, podał adresy osób, które hodowały te zwierzątka, gdyż na wolności już ich nie było. 

Clifa ucieszył się, że już się nie boi fantomów i sam potrafi straszyć. Ma wiele pomysłów, wyprodukuje najokropniejsze fantomy. Wystukał kod mieszkania Tiny, zrewanżuje się, zemści. Nagle pomyślał, że Tina ma śliczne oczy.   

niedziela, 28 listopada 2021

Zła biografia

 Bardzo się ucieszyłam, czytając notkę biograficzną Małgorzaty Kondas, w  tomie "Spotkanie w przestworzach 3. Antologia młodych ' 80", zamieszczoną przed jej opowiadaniem "Magia i komputer". Nie podano w niej daty urodzenia Autorki. No, myślę sobie, takt i kultura. Czytając jednakże opowiadanie, zastanawiałam się, czy nie jest to umyślne. Może się ze mną zgodzicie .Bo wszystko w tym opowiadaniu jest dokładnie przemyślane.


Bohater opowiadanie siedzi przed taśmą wydruków komputerowych. Niezwykła taśma, zrobiona jakby z jedwabiu, została przysłana przez tajemniczą firmę. Tworzywo nie interesuje bohatera opowiadania, lecz jego praca obliczeniowa, nad którą siedzi od pięciu lat. Nareszcie jednak skończył swoje dzieło. I właśnie w tym momencie gaśnie światło. Nic nie szkodzi, praca została rozpoczęta przed wiekami, kiedy nie istniała elektryczność, przyświecano sobie wtedy przy obliczeniach światłem z kaganka. Czy to przypadek?



Niezwykła historia zaczęła się od znalezienia tajemniczego pakietu z rodzinnymi pamiątkami. Wśród nich znajdowała się koperta, którą przeznaczono dla osoby urodzonej 19 marca 1943 roku. Od razu sprawdziłam, czy zgadza się z datą urodzin Autorki; nie powiem. W liście opisano wizytę tajemniczego pana Lorentiego z kopertą, którą wręczył osiemnastoletniej wówczas prababce, z prośbą o zachowanie listu tak, aby dodarł do osoby, która się urodzi w dniu uwiecznionym na kopercie. W pakiecie znajdował się również wycinek z gazety, informujący o katastrofie kolei Warszawsko-Wiedeńskiej w dniu 21 marca 1890. Wykolejony wagon spłonął, a w nim pan Lorenti. Jeden arkusik miał wielkie znaczenie: był to czek wystawiony przez Bank of England.  

Okazało się, że czekała tam zdeponowana olbrzymia suma w złocie, a także zalakowana koperta. Zawierała list od pana Lorentiego, napisany w roku 1889. Wykładał w nim swoją teorię reinkarnacji. Adresat listu był kolejnym wcieleniem pana Lorentiego. On sam otrzymał pieniądze i list od pewnego mnicha, który był poprzednim wcieleniem. Zachęcał do przestudiowania manuskryptu mnicha, tak więc droga wiodła do Padwy. 

Mnich, brat Albert pracował nad swoją teorią reinkarnacji siedemdziesiąt lat. Wyliczył, kiedy nastąpi jego kolejne wcielenie, zdeponował dla następcy dużą sumę w banku w Londynie, który powstał w roku 1698. On sam zginął na stosie w płomieniach. Lorenti zostawił również opis swojej metody, nad którą pracował przez czterdzieści lat. I tak oto dotarła ona do osoby urodzonej 19 marca 1943 roku, praca obliczeniowa zajęła mu zaledwie pięć lat i właśnie tego wieczoru została zakończona, gdy zgasło światło. 

Reinkarnacja nie jest wytworem wyobraźni dzikich plemion, nie jest filozofią ani religią, ale faktem  Przeprowadzone obliczenia wykazały to niezbicie. Dobre i złe uczynki nie ulegną wymazaniu. Wszystko, czego dokonaliśmy, zostaje skumulowane i przejawia się predyspozycjach psychicznych każdego z kolejnych wcieleń. Popełnione zło daje trudny charakter. Wysiłek twórczy jest nagradzamy wyjątkowymi zdolnościami. 

Kolejne wcielenie ma nastąpić 5 kwietnia 2021 roku. Wybiła północ. Kropla stearyny kapnęła na jedwabną taśmę wydruku. Nagle pojawił się płomyk. Powinien coś z tym zrobić. Czuje się zmęczony, ociężały. Nagle ogień, piekielne płomienie. 

I co z tą datą urodzenia Autorki i bohatera opowiadania. Czy się zgadza?





niedziela, 21 listopada 2021

Kiedy już nie ma ludzi

Dziwne postacie występują w opowiadaniu Julii Nideckiej "Megalomania", zamieszczonym w tomie "Goniący za słońcem". Zajmują się wykopaliskami archeologicznymi, jak się domyśliłam. Te stworzenia nazywają się kansy. Zastanawiałam się, co to może znaczyć. Może określenie pochodzi od łacińskiego słowa  canis - pies. W gromadzie znajdują się jeszcze inne stwory: muki, nie odgadłam jednakże, czym są ani jak wyglądają. Może nazwa pochodzi od muczenia.  Każdy z kansów ma swego latarnika, który się wczepia pazurkami w jego sierść. Co wykopują, gdzie prowadzą badania pod kierunkiem Profesora? Nie wiemy, czy jest kansem. Idzie burza.

Gave odwiedza Steve'a, który leży przykryty wdzięcznie ogonem Wymienia się  nazwy kolejnych tajemniczych istot: bitsy, niemożliwe do odgadnięcia. Dowiadujemy się, że Gave urodził się w pierwszym i ostatnim miocie rodziców. Zaczynamy się domyślać, czym są, ale to tylko luźne przypuszczenia. 

Gave zdradza swojemu przyjacielowi, że coś niezwykłego znaleźli w wykopach: płaski kawałek metalu, wygięty tak, że jego końce nie stykają się ze sobą. Leżał w ziemi przez wiele tysięcy okrążeń. Czy Ziemi? Domyślamy się. Nic pewnego, denerwujące. Metal jest twardy i daje się zginać. Otrzymanie metalu było sensacją w ostatnim okrążeniu. Produkują metal? Jak? Brak jakichkolwiek wyjaśnień i opisów.

I znowu coś dziwnego:  wygięty kawałek znaleziono przy szkielecie, otaczał  szyję. Odkopali szyję i dolną szczękę. Odkryty w ziemi osobnik, mimo że był stary, miał rozmiary dwutygodniowego kansa. Zaczynamy dowiadywać się coraz więcej. I mnożą się zagadki lingwistyczne: szkielet odkopała grupa poszukiwaczy gligu, jak wyjaśnił Profesor. 

Lubię, gdy pisarze używają słów, których pochodzenie i znaczenie można odgadnąć. Bez trudności domyśliłam się znaczenia słów w utworach Zajdla, co więcej: poszerzały treść, która stawała się bardziej ilustracyjna: na przykład odsiecz proksyjska, wszystko jasne i oczywiste, rozumiemy, kiedy się zdarzył. 

Narada, którą zwołał Profesor niewiele wyjaśnia. Istoty, których szkielety odkopano, zostały pozbawione ogonów już we wczesnej młodości. Wiemy, że ich nigdy nie miały. Kansy uważają, że na świecie istniały tylko one, nie domyślają się, że mogły być inne gatunki, nawet nie znają tego słowa. Zauważyły również, że niektóre  szkielety nie mają dolnej szczęki, tylko ten jeden, mały osobnik, choć dorosły, jest według nich zbudowany prawidłowo. Nie mogą się niczego domyśleć, mimo że naradę zwołał Profesor, czytelnik kojarzy nieco szybciej. Wykopy są na cmentarzu.

Nagle dowiadujemy się o rakiecie, kończy szóste okrążenie. Bill siedzi wygodnie w fotelu. Rzym nie odpowiada, Kair nie odpowiada. Londyn nie odpowiada, lecz ta straszna scena z wymarłej Ziemi nie budzi żadnych emocji. Minęło sto tysięcy lat, pasażer rakiety za normalny uważa fakt braku powitania. 

Uciekł  z Ziemi, bo był nieprzystosowany, o niskim progu wytrzymałości, a teraz ma ochotę położyć się spać, co tam puste doły po wielkich metropoliach. Był senny, lecz komputer zawiadomił go o zbliżaniu się niezidentyfikowanych obiektów, to wybudziło pasażera rakiety. Olbrzymie zwierzęta nadawały uporządkowane sygnały w zakresie ultradźwięków. 


Kiedy znaleźli się blisko, dowiedział się, że to kansy. Nic nie wiedzą o ludziach, a my się tylko domyślamy tożsamości kansów, właściwie  mamy już tyle danych, że to zbędne. Człowiek i oni rozmawiają, wyjaśniają sobie, czym są maszyny i przyjaciele kansów. I nareszcie coś ciekawego: przybysz domyślił się, że ludzie po prostu odeszli z Ziemi. Zostawili skażony piasek i wodę płynącą betonowymi ściekami. W skażonym powietrzu drzewa nie chciały rosnąć, drewno przywożono z Wenus. Węgiel i ropa naftowa skończyły się w dwudziestym drugim wieku. Uwaga, współcześni, to niedługo. 

Profesor pokazał człowiekowi żółty wygięty kawałek metalu, wydobyty z wykopów. Przybysz zdmuchnął pył i przeczytał: "Nazywam się Perełka". Człowiek wtedy wybuchnął śmiechem, My też.   

niedziela, 14 listopada 2021

Ostatni człowiek na Ziemi

 Kosmonauta przybył na Ziemię z Osiedla na Księżycu. Nie wiedział, dlaczego ludzie w nim mieszkają nie wolno im powrócić na Ziemię. Są niejako uwięzieni, i to od kilku pokoleń. Czy na coś czekają? Czemu nie wracają, czasem tylko wyrzucą jednego z nich, oskarżonego o rzekome przestępstwa, nagiego, bez żadnych środków i broni. Nie wiemy, czy uciekli, czy przebywają tu za karę. Kosmonauta odkrył w mieście na Ziemi niespodziewaną odpowiedź na wszystkie pytania. Janusz A. Zajdel podaje niezwykłe rozwiązania w swojej powieści "Cylinder van Troffa"

Miasto, do którego przybył i czegoś w nim szuka, ma rzekomo idealne warunku do życia. Przecinają je czyste, lecz puste ulice, nikt bowiem nie jeździ pojazdami zgromadzonymi w magazynie, utrzymaniem porządku zajmują się roboty. Ludzie nie mają żadnych obowiązków ani zajęć. Oczywiście nikt nie musi pracować zarobkowo ani też płacić za cokolwiek. W wielu miejscach znajdują się pojemniki z jedzeniem i piciem. Można nocować w różnych domach, jakby hotelach, przez dowolną liczbę nocy.  

Kosmonauta zauważył dziwną scenę. Wokół ulicznej latarni zgromadziła się grupa chłopaków,ponaglając  śmiechem i okrzykami robota do wspinaczki na słup. Poganiali go, używając prostackiej gwary, dalekiej od porządnej mowy kulturalnych i wykształconych ludzi. Było wesoło, lecz robot nie dał rady wejść wyżej i runął prosto na głowę jednego z grupy, który padł martwy. Chłopcy, czyli gnyple, nawet się nie obejrzeli na ciało swego kolegi, gdyż ich uwagę przyciągnął kosmak.  Wyciągnęli pałki zza pazuchy, jednakże jeden strzał z porażacza kosmonauty rozegnał ich po pustych ulicach.


Biedacy z łachmanach, na których kosmak się natknął na obrzeżach miasta, musieli walczyć o przetrwanie i szukać niepotłuczonego podajnika jedzenia. Gnyple ich niszczyli i likwidowali z zaciętością i pogardą. Nikt nie reagował, nie bronił nędzarzy. Kosmonauta słyszał również słowo docent, domyślił się jednak, że nie określa człowieka z tytułem naukowym.  

Udało mu się spotkać z docentem, który  go zaprosił do swojego pomieszczenia, a właściwie apartamentu. Było to obszerne mieszkanie, przypominające pałac, eleganckie i komfortowe. Docent miał na imię Mark, wkrótce przybyli jego przyjaciele. Było to sześciu ostatnich. Kosmonauta dowiedział się, jak się potoczyła historia ostatnich stuleci i co spowodowało całą tę sytuację.

Ziemia była przeludniona. Całą jej powierzchnię pokryto czarnymi panelami, by dostarczyć energii i pożywienia. To jednakże nie wystarczało, by wykarmić wszystkich. Zaprzęgnięto do roboty naukę, znaleziono globalne rozwiązania i wcielono je w życie. Wynaleziono specyfik, który zaaplikowano niemal wszystkim na całym świecie. Powodował bezpłodność, jedynie dziesięć procent ludności mogło mieć dzieci. 


Ta grupa otrzymała znaczące przywileje, co oczywiście budziło niechęć, delikatnie powiedziawszy, i zawiść. Okazało się jednak, że pojawiła się populacja z poważnymi wadami genetycznymi. Ponownie wprowadzono globalne naukowe rozwiązania. Mijały pokolenia i znowu pewna część ludzi z naukowo wyselekcjonowanej grupy budzi rozczarowania: rozmnażają się bardzo szybko, lecz ich poziom inteligencji był skandalicznie niski. Tymczasem postarzała się grupa z poprzednich doświadczeń i to byli właśnie ci nędzarze, których niszczyli gnyple, i tak obie grupy miały wyginąć. Wprowadzono  kolejno globalne i naukowe prawo: niemal nie było dziewczynek. 


Na Księżycu wybudowano Osiedle, do którego wysłano najwyżej rozwinięte grupy ludności, wszystkich uczonych z tytułami naukowymi: profesorów, dlatego też na Ziemi pozostali docenci.  Grupa z Osiedla miała przechować najlepsze cechy ludzkie i przenieść je na Ziemię, gdy wyginą głupi gnyple i nędzarze - zgredy. Zaludnią wtedy pustą Ziemię, na której niemal nie było kobiet, by nie stwarzać możliwości powiększenia się liczby ludności. 

A co się stało z kosmonautami z wyprawy na Dzetę, pozostawionymi w Osiedlu na Księżycu? I co to jest ten cylinder van Troffa, czy nosi się go na głowie. I kto mógłby z niego skorzystać, gdy wyludni się Ziemia. Czy ludzie z Osiedla na Księżycu ocaleją i będą mogli ocenić globalne i naukowe ratowanie ludzkości? Trzeba sięgnąć do powieści. 



niedziela, 7 listopada 2021

Ziemia, cudzy dom

Kosmonaucie udało się wyrwać z koszmarnego Osiedla na Księżycu i wylądować na ojczystej Ziemi, jak pisze w swej powieści Janusz A. Zajdel "Cylinder van Troffa". Kiedy był już blisko, włączyła się kamera i pokazała jednolicie czarną powierzchnię. Niektóre rzeki i jeziora zniknęły, prawie nie było zieleni, Ziemia wyglądała jak jedno wielkie pogorzelisko. Co się stało, skąd takie straszne zmiany? "Gdyby nie odbicie radarowego lokatora, można by sądzić, że rakieta zawisła nad bezdenną otchłanią..."

Czarne, gigantycznych rozmiarów pola były fotoogniwami, pochłaniającymi wszelką energię promienistą, dodatkowe skomplikowane elementy przetwarzały ją w elektryczność. Zieleń jest niemal bezużyteczna, pochłania tylko czerwoną część widma, czerń pochłania wszystko. Z pochłoniętej energii roślinność zużywa zaledwie setną część dla wytwarzania produktów fotosyntezy. Można powiedzieć, że jest bezużyteczna. Czarna płyta fotoogniw pochłania i przetwarza wszystko. Produkcja żywności syntetycznej jest nadzwyczaj wydajna. Czyżby na Ziemi udało się opanować tę technologię?

Bezkresna, gładka pustynia dowodziła, jak obłędnie konsekwentni w realizacji planów są ludzie związani z nauką, techniką, postępem. A wszystko dla człowieka, w imię ludzkości. Potem realizowaliśmy własne ambicje, nie umiejąc postawić tamy. Pewni, że wiemy, czego potrzebuje ludzkość lepiej  niż ona sama, podporządkowaliśmy  potrzeby ludzi, niszcząc wszystko, obojętni na przerażające skutki. Dowodziła tego czarna gładka pustynia.

Rakieta wbiła  swe łapy w czarne płyty, kosmonauta postawił nogi na nich nogi. Zobaczył piasek pomiędzy płytami, zaczerpnął go pełną garścią i uniósł do oczu: był taki sam, jak przed jego odlotem, prawdziwy, ziemski. Sprawiło mu to wielką radość, był to jedyny dowód, że powrócił na swoją Ziemię. 

Nagle w oddali pojawił się lecący pojazd, zbliżał się do niego i wzbudzał w nim coraz większe przerażenie, tym bardziej, że wysiadły z niego jakieś postacie i zbliżały się do dziury, którą wyrąbała jego rakieta. Odetchnął jednak z ulgą: były to roboty, zajęły się naprawą  zniszczonych płyt, wkrótce nie było po niczym  śladu, a roboty, nie zwróciwszy uwagi na ukrywającego się człowieka ani też jego rakietę, zawróciły do swojego pojazdu, który wkrótce zniknął w przestrzeni. 

Kosmonauta szedł do pobliskiego miasta. Rosły wysokie i gęste chwasty, Autostrada podzielona namalowanym pasem była pusta, nie minął go ani jeden pojazd, wokoło nie zobaczył ani jednego człowieka. Zatrzymał się obok zniszczonej willi za parkanem zarosłym chwastami. W ciemnym wnętrzu stały zniszczone meble, leżały stosy niepotrzebnej odzieży, ale nie spotkał gospodarzy, od dawna ich nie było. 


Szedł dalej, ciemniało, lampy nad ulicą były rozbite, nagle minął go duży samochód. Zatrzymywał się przy lampach i po chwili znowu zapaliły się żarówki. Nad jego głową świsnął kamień, potem następne, żarówki strzeliły, zrobiło się ciemno. Z krzaków wybiegły skulone postacie w łachmanach, z workami na ramionach.  Byli wyrzutkami, złodziejami, udającymi się na nocną wyprawę. Z ich rozmowy, a raczej kłótni, zorientował się, że wszystko już rozgrabione, musieli się spieszyć. Doszli do osiedla, lecz tu również wszystko było rozkradzione. Kosmonauta zauważył  na ścianach liczne podajniki jedzenia, całkowicie potłuczone, konkurencyjna grupa ich ubiegła, więc szybko ruszyli w dalszą wędrówkę. 

Poszedł w inną stronę i dotarł do budowli, schody prowadziły w dół. Ledwo stanął na górnym stopniu, schody ruszyły w dół, dotarł do tunelu, zorientował się, że kursuje pociąg. Po chwili usłyszał zapowiedź. Na ścianach wisiały automaty do napojów, były czynne, więc się napił. W rynnie pojawiło się cygaro pociągu, drzwi się otworzyły, wsiadł. Zatrzymywał się na wielu stacjach, on jednak gubił się w topografii, wysiadł więc na stacji Skarpa. 

Dopiero wtedy zauważył, że peron zalegała kłębiąca się masa burych szczurów z podniesionymi ogonami. Każdy z nich trzymał w łapkach paczuszki ze zdobyczami z miasta, było to jedzenie. Gapiły się na kosmonautę, lecz gdy megafon ogłosił przyjazd  pociągu i drzwi do wagonu się otworzyły. Gromada szczurów ruszyła hurmem, rozsiadając się na fotelach. Mimo zapowiedzi, pociąg stał. Po chwili na górze schodów pojawił się spóźniony szczur, dźwigając paczuszkę niewiele mniejszą od niego, dobiegł do pociągu i wskoczył do wagonu. Dopiero wtedy rosły szczur, stojący na tylnych łapkach, odsunął się od kamery, śledzącej brzeg peronu, wskoczył do wagonu, a pociąg ruszył. 


Kosmonauta wyszedł drugą stroną tunelu na jasno oświetloną ulicę miasta, lecz pustą. Zapytał sprzątającego robota, gdy może dostać coś do jedzenia i się przespać. W hotelu również był jedynym gościem.



niedziela, 31 października 2021

Ziemia to wolność

Jak pamiętamy z poprzedniego wpisu na tym blogu, kosmonauta przebywający wraz z całą grupą w Osiedlu księżycowym, planował ucieczkę na Ziemię. Opisał to ze szczegółami i bardzo pomysłowo Janusz A. Zajdel w swojej powieści "Cylinder van Troffa", którą właśnie omawiam, gdyż jest szalenie ciekawa. 

Pojemniki z dwutlenkiem węgla, który wyniósł, znalezione przypadkiem, kosmonauta postawił w przepompowni, gdzie huczały maszyny, nie było słychać, jak po opróżnieniu napełniano je tlenem. Przygotowywał się do opuszczenia Osiedla księżycowego i do ucieczki na Ziemię.


 Komandor skłonił główną radę, by przydzieliła drużynie jakieś prace, otrzymali zgodę, lecz tam nie było wiele do zrobienia, automaty zajmowały się wszystkim, również bezduszną i traktowaną z obojętnością ceremonię "przechodzenia na emeryturę"

Kosmonauta stwierdził, że może to zrobi, w odpowiedzi usłyszał, że to jego sprawa i obowiązek. Gdy obserwował pozbywanie się zwłok, jako że tej chłodnej czynności nie można było nazwać ceremonią,  wpadł na doskonały pomysł. Nieboszczyka przywieziono na wózku i zsunięto do otworu przypominającego zsyp na śmieci. W pomieszczeniu siedziała kobieta, z pewnością żona "emeryta". Nie padło ani jedno słowo.

Kosmonauci zajmowali się organizacją ucieczki, robili to tak sprytnie, żeby nikt z Rady  Osiedla nie zauważył , że zniknęła jedna osoba. Był tylko jeden sposób: "przejście na emeryturę". Komandor gniewnie zrugał przedstawiciela Rady za ich niewłaściwe traktowanie kosmonautów, zawiadamiając, że już jeden z nich odebrał sobie życie. Wyjaśniał z wściekłością, że przecież przybysze byli przyzwyczajeni do działania, ruchu, wolności, a tymczasem tylko nudzą się w pustych korytarzach lub zajmują się banalnymi zajęciami, które właściwie wykonują automaty, podobnie jak wszystko. Te właśnie te nudne i puste dni skłoniły jednego z kosmonautów do popełnienia samobójstwa, mówił z gniewem Komandor. Pełnomocnik Rady słuchał pokornie, wcale się nie przejął śmiercią kosmonauty, obiecał po prostu przysłać odpowiednie służby porządkowe, by się zajęły organizacją pogrzebu. Lunantropi za rzecz normalną uważali śmierć, obowiązkiem każdego z mieszkańców Osiedla było nie przekroczyć sześćdziesiątego roku życia. 

Ben i Luiza pracowali w służbie porządkowej, rozwozili po mieszkaniach upraną odzież i pościel, mieszkańcy niewiele mieli zajęć, nie musieli nawet zajmować się prostymi codziennymi porządkami. Kiedy Komandor beształ pełnomocnika, Ben i Luiza zrobili kukłę i zapakowali ją w pogrzebowy worek, który łatwo było zdobyć. Ben na wózku położył kukłę w plastykowym worku, udającą nieboszczyka.Potrzebowali jednak prawdziwych zwłok, gdyż automaty kontrolowały zmarłego, sprawdzając, czy nie jest tylko zemdlony lub czy nie ma zapaści. W Osiedlu łatwo było zdobyć zwłoki 

Kiedy już należało dokonać pochówku i wszyscy się zebrali w małym pokoju Komandora, dowódca zrobił kolejną straszliwą awanturę pełnomocnikowi Rady, domagając się wykonania starego obyczaju i ubrania "nieżywego" kosmonauty w jego skafander kosmiczny. Dopiął swego, w skafander ubrano kukłę, a żywy kosmonauta, leżał pod spodem. Udało się położyć  zwłoki na katafalku i dokonać ceremonii pogrzebowej, automat potwierdził, że usuwają martwe ciało. W małym pokoiku Komandora zmieścili się tylko kosmonauci, wysocy i potężni mężczyźni, zachowujący się gwałtownie z powodu utraty swego kolegi, zrobili zamieszanie, strażnicy zostali wypchnięci na korytarz. Zamienili zwłoki i kukłę, a prawdziwy i żywy kosmonauta wyszedł cało z kolegami.  Wszystko się udało.  Musiał jeszcze wydostać się na górną pokrywę Osiedla, skąd już prosta droga prowadziła na zewnątrz. Wywołali pożar, by kosmonauta mógł spokojnie odkręcić śruby w klapie na dachu, wydostać się z Osiedla i dotrzeć do rakiety. 


Poczuł się wolny, dopiero gdy rakieta znalazła się na trajektorii lotu ku Ziemi.  

niedziela, 24 października 2021

Uwięzieni w Osiedlu na Księżycu

Obudził się. Był w małym pokoiku. Statek kosmiczny "Helios" pozostał na orbicie stacjonarnej. Gdzie lądowniki, gdzie schowali  im skafandry? Czy będą mogli wrócić po wyniki tej tak długiej wyprawy kosmicznej do planet Dzety: te dwie kobiety i siedmiu mężczyzn, których zebrano w sali. Gdzie się znajdują? Trzydzieści metrów pod powierzchnią w Osiedlu L-1. To Księżyc. Gdyby nie sygnały, weszliby od razu na orbitę okołoziemską. Dlaczego im zabroniono wylądować na Ziemi? Bo tam nie można żyć. Tak powiedział człowiek, który ma ich pilnować. 

Na Ziemi są oni, powiedział, i będą przez wiele pokoleń, a mieszkańcy księżycowego osiedla mają przechować ludzką cywilizację, aż tamci znikną. Kim są? Odpowiedzi na to pytanie dowiemy się po przeczytaniu powieści Janusza A. Zajdla "Cylinder van Troffa".

Mieszkańcy osiedla ograniczyli kosmonautom możliwość poruszania się po korytarzach Osiedla. Tuż za ich pomieszczeniami korytarz przedziela krata. Jest zamknięta i nigdy jej nie otwierają. Przybysze nie zamierzają jednak rezygnować ze swoich zamierzeń: muszą się dostać na Ziemię, wszak nie byli na niej dwieście lat.

Chociaż powietrze było czyste, ale niedotlenione, mieszkańcy Osiedla nie dosięgali kosmonautom nawet  do ramienia, ich skóra była blada, w ogóle trudno uwierzyć, że całe pokolenia mogły żyć bez słońca. Jeden z kosmonautów określił ich jako skarlałe blade szczury. Degeneracja nie była głównym powodem dążenia, by dostać się na Ziemię, wyjaśnienie znajdziemy oczywiście w odpowiednim miejscu. Chcieli uciec z Osiedla księżycowego nawet nie ze względu na okropne warunki. 

Zaraz pierwszego dnia spotkali chłopaka o bardzo jasnych włosach, który w tajemnicy wcisnął jednemu  z nich kartkę z podpisem "Komitet do Spraw Powrotu". Lunantropi również planowali ucieczkę z Księżyca, chociaż podobno na Ziemi nie dawało się żyć. Nikt jednak nie wyjaśnił, co tak przerażającego tam się dzieje. Mówiono tylko, że trzeba pozostawać w Osiedlu na Księżycu, aby przyszłe pokolenia mogły kiedyś powrócić na Ziemię. 

Wkrótce kosmonauci


zauważyli, że oddzielająca krata została podniesiona. Chodzili swobodnie po korytarzach, gdyż stwierdzono, że nie są groźni. W telewizji ostrzegli jednak mieszkańców przed nimi. Niewielu do nich podchodziło, nikt nie chciał rozmawiać. Telewizja prezentowała głupie programy rozrywkowe, hałaśliwą muzykę. Drugi jednakże kanał był naukowy i solidny. 

Chłopak z "Komitetu do Spraw Powrotu" zagadnął jednego z nich, by w ukrytym pomieszczeniu omówić możliwości ucieczki. Wkrótce wpadli strażnicy z latarkami i ich wyprowadzili, kosmonauta wyszedł pierwszy i poszedł przed siebie, nie oglądając się, nikt go nie zatrzymał. Strażnicy z latarkami przemykali na każdym z ciemnych korytarzy, drzwi do mieszkań były pozamykany. Straszna była niewola. 

Z jednego z mieszkań dobiegły okrzyki przerażenia, siłą wyciągnięto starszego mężczyznę. Kobieta, ukrywająca się z tyłu, zachęciła kosmonautę do rozmowy w jej mieszkaniu. Wyjaśniła, że starszy mężczyzna musiał iść na emeryturę. Każdy z mieszkańców miał określony wiek na emeryturę, niektórzy jednak wyszarpali sobie specjalne przywileje, stworzyli elitę, rządzili nieuczciwie i w zmowie z jakimiś, o których kobieta nic nie wiedziała, oprócz tego, że byli zramolałymi staruchami, bogatymi i rządzącymi wspólnie z  groźną kliką. Emeryturą nazywano śmierć.  Męża jej wysłano samotnie na Ziemię, jak innych, którzy się sprzeciwiali nikczemnym układom w Osiedlu. Nigdy nie powrócił, podobnie jak inni. Wyłapali ich strażnicy, przemykający się ciemnymi korytarzami, świecąc ludziom w oczy ostrym światłem latarek. "Poszukaj mojego męża, kiedy się znajdziesz na Ziemi". Wiedziała, że da sobie radę. Być może domyśliła się, że planowali ucieczkę. Nie porzucili tej myśli, widząc koszmar życia w Osiedlu. Musicie wszystko porządnie zaplanować, powiedział im Komandor. 


Krążyli po ciemnych korytarzach, aż pewnego dnia natknęli się na coś dziwnego. Jednemu z nich udało się dostać na wyższy poziom poprzez klapę, tam w ciemnym pomieszczeniu  pracowały maszyny. W rogu stał oszroniony zbiornik  napisem: "Uwaga, ciekłe powietrze". 

niedziela, 17 października 2021

Śliwka w Kosmosie

Czy transgalaktyczny podróżnik może dać się wykiwać śliwce? Czyżby to było możliwe, a co więcej : łatwe? Chyba tak, ale jedynie poza Układem Słonecznym, niedaleko czerwonawej gwiazdy Phi, w konstelacji Drzemki Południowej. Teraz już rozumiemy, kiedy i jak to się stało oraz czy było łatwe.

Nasz kosmonauta, bohater opowiadania Janusza A. Zajdla "Apetyt na śliwki" na tę podróż pechowo zaopatrzył spiżarnię niemal wyłącznie w tłuste konserwy wieprzowe, toteż  ostre przyprawy wyszły mu szybko. A skąd tu dostać trochę chrzanu lub choćby odrobinę czegoś kwaśnego? 

Okrążając małą planetkę, dostrzegł w skalistych rozpadlinach pasma zieleni. Zauważył również, że porastała rejony blisko równika, ze względu na lepsze nasłonecznienie. Obracała się z niewiarygodną prędkością, dokonywał różnych przeliczeń i doszedł do wniosku, że siła odśrodkowa wynikająca z jej obrotów musiała przeważać nad siłą ciążenia. 


Zafrapowany fenomenem, wylądował na planetce i wyszedł na powierzchnię w skafandrze. Na biegunie ciążenie było nieznaczne, więc mógł się poruszać długimi susami. Po przebyciu pewnej odległości, skoki stawały się coraz dłuższe, a opadanie wolniejsze. Groziło niebezpieczeństwo, że po przebyciu kolejnych kilometrów zawiśnie w ponad powierzchnią skalistej planety. Obliczył siłę odśrodkową i ciążenia i zanim niebezpieczeństwo nadeszło, dotarł do zarośli i uchwycił się konarów. Gałęzie krzewów były pokryte gęsto owocami. Okazało, że wybornymi w smaku, przypominającym nieco śliwki.  Przypomniał sobie tłuste konserwy i zapragnął urozmaicić je śliwkami w occie, napakował więc kieszenie owocami i powrócił do rakiety. Tam zbadał jedną śliwkę w analizatorze gastronomicznym i przystąpił do napełniania słoja i zalewania owoców octem. Po dodaniu goździków odstawił słój do spiżarni, by ocet naciągnął.


Po kilku dniach, kiedy marynata była gotowa zasiadł do degustacji, wyjąwszy na talerzyk cztery śliwki. Kiedy miał dziobnąć widelcem w czwartą, usłyszał piskliwy głosik. Wyzwany od głupców, wdał się z rozmowę. Marynowana śliwka  przemawiała wprost do jego świadomości. Powiedziała mu, że są na wysokim poziomie rozwoju, zajmują się filozofią, literaturą piękną i matematyką.Należą do razy Prunelidów, jednej z przodujących cywilizacji Galaktyki.

Długo trwała rozmowa, kosmonauta pragnął się dowiedzieć, jak się zasiewają na innych planetach, domyślił się, że pestki są czymś w rodzaju nasion, ale jak dotrzeć w Kosmos. Nie mógł tego odgadnąć, mimo wcześniejszych obliczeń. Zezłoszczony drwinami, rzucił śliwkę w przestrzeń.I jak to się skończyło? Czyż mam wyjaśniać, jak się zasiewa śliwy czy cokolwiek.  Pewnie panuje jedno prawo, przynajmniej jeśli chodzi o śliwki. 


niedziela, 10 października 2021

Kosmiczny królik

 "Gdy nad drzwiami zapłonęło czerwone światło, szmer rozmów ucichł nagle". Tak właśnie trzeba zaczynać opowiadania lub powieści: "Ogary poszły w las". Krótkie zdanie uruchamia akcję, wiemy, że będzie się dziać coś interesującego. Autor nie musiał wyjaśniać, co oznacza czerwone światło w tym wypadku. Domyślamy się, że skończył się egzamin albo coś podobnego i powinien wejść następny delikwent

 Jest to opowiadanie Janusza A. Zajdla "Diabelski młyn" z tomu "Przejście przez lustro". Zostało napisane w 1964 roku. Dlaczego wybrałam akurat to jako pierwsze do omówienia? Wiele rzeczy, choćby drobnych, bardzo mnie zaciekawiło, a najbardziej nazwisko głównego bohatera: Jan Link. Tak, Link. Jak sądzicie, drodzy czytelnicy, czy wtedy istniało już to słowo, czy Zajdel je wymyślił. Kto wie i nam powie?

Pamiętam niezrozumiałe słowo ze swojego dzieciństwa. Czytałam wtedy masę książek, a w powieściach Juliusza Verne'a wciąż natykałam się na słowo: log. Powinnam raczej powiedzieć, że się o nie potykałam, gdyż nie rozumiałam jego znaczenia, w dodatku wspominano o księdze logów. Nikt nie umiał mi wytłumaczyć mi znaczenia tego tajemniczego słowa, a teraz znają nawet dzieci. 

Jan Link dostał roczny przydział na praktykę na Diabelskim Młynie, który miał złą sławę, a kolega Link był uważany za pechowca. Zobaczymy, czy to prawda. Satelita, oficjalnie nazwany LS-2 był automatycznym laboratorium. Ten gruchot, jak twierdzi Autor, został umieszczony na orbicie: słuchajcie, słuchajcie, w ostatnich latach XX wieku. Był to po prostu stary wrak, wymagający rozebrania i remontu. Ale to by zbyt dużo  kosztowało, więc nadal musiał służyć ludzkości.. 

Robota  na satelicie była nudna i monotonna. Ktoś jednakże wspomniał, że w Diabelskim Młynie straszy. No i mamy doskonałe wejście w główny wątek: krótkie napomknienie i cisza, denerwuj się czytelniku i czekaj na rozwój wydarzeń, ale najpierw musisz przejść przez procedury, by dostać paszport.. 

Aby wyruszyć na satelitę, Link musiał załatwić masę formalności, wypełnić stosy zaświadczeń i formularzy. Główny inspektor  Inspektoratu Odlotów biurokrata, był złośliwie skrupulatny. Zastanówmy się, czy w erze kosmicznej będziemy się borykać z masą papierków, już teraz  załatwiamy wiele spraw emailem i zakres szybko się rozszerza.

Jan Link załatwiał formalności kilka dni, co trwało dłużej niż lot na Księżyc. Biurokracja przetrwała do ery kosmicznej. Świat nie mógł  funkcjonować bez  urzędów, a one bez podpisu, pieczątki i kopii w trzech egzemplarzach, tak było wszędzie, myśl nie mogła tego pominąć. Wyobraźnia szybciej i łatwiej produkowała rakiety niż rzeczywistość bez podpisu szefa. Dokument bez parafki oznacza, że ludziom można zaufać, chyba że są inne sposoby kontroli i każdy obywatel ma swój numerek od chwili narodzin.

W Inspektoracie Odlotów kolekcjonowanie papierków rzekomo absolutnie niezbędnych było namiętnością pana inspektora. Kwitł, gdy mógł odmówić paszportu zeszmaconemu interesantowi, który  po raz enty stawał przed biurkiem. Jan Link rozłożył ręce, brakowało mu jakiegoś dokumentu. Oczy inspektora zabłysły radością, lecz Link wydobył z głębi kieszeni mały karteluszek. Zdobył bezcenny podpis oraz dostał paszport.

Na satelitę  LS -2 leciał z przesiadką z Dworca Księżycowego, zatłoczonego uczestnikami wycieczki na Księżyc. Jego zmagania z biurokracją jeszcze się nie skończyły: w komorze kontrolnej musiał po raz kolejny opowiedzieć ze szczegółami: dokąd się udaje, w jakim celu i co ze sobą zabiera. 

Było jednak wesoło, chociaż rakieta była ogromna i stara: transportowiec towarowy przystosowany do potrzeb turystycznych. W drzwiach stał robot pilnujący porządku. Jan miał miejsce obok gadatliwej blondynki. Znudzony pytaniami, wyjął z teczki czasopismo "Orbita". z rejestrami i krótkimi charakterystykami sztucznych satelitów, ustawionych na orbitach okołoziemskich. Odbitki były marne, gdyż studenci kserowali materiały, musiał skorzystać z kopiarki światłodrukowej. 

Dojechali do stacji przesiadkowej, Jan schował odbitki do teczki i wyszedł do doku, gdzie czekała na niego rakieta z satelity LS-2 i  kolega, Bruno. A co z teczką? Chyba niósł ją w ręku lub pod pachą. O jego bagażu nic nie wiadomo. Leciał rakieta, dolecieli, odpiął pasy. Teczka wciąż pod pachą?


Kolega zaprowadził go do jego pokoju: tapczan, stoliczek, szafa w ścianie, tablica rozdzielcza z głośnikiem wewnętrznej łączności, a na stole mikrofon. Autor wiedział, co pisze. Te przedmioty muszą zagrać swoje role w akcji.Dowódca, Haar, miał złą opinie. Nie opuszczał stacji wiele lat, z nieznanego powodu. Podobno robił jakieś eksperymenty, ale to tajemnica. 

Bruno nagle otrzymał radiogram z Kontroli. Z powodu awarii musiał wyruszyć natychmiast, by wymienić przekaźnik Co za traf!  Właśnie tego dnia, gdy przybył praktykant bez doświadczenia. Rozwścieczony Haar musiał dołączyć. Jan Link został sam na stacji. Poszłoby dobrze, lecz Haar co godzinę łączył się z Janem Linkiem i pytał, czy wszystko w porządku na stacji. Panował spokój i nuda. To nic. Za godzinę znowu pytanie i rozkaz: przejdź się w obie strony. Te natrętne pytania skłoniły Jana do skontrolowania stacji. Musiał sprawdzić, czy coś się nie dzieje. A przecież Link mógłby spać spokojnie, bo wszędzie panowała pustka i cisza. Ale nie byłoby akcji i dramatu.

Ruszył korytarzem. Za przepierzeniem usłyszał jakieś jęki czy skomlenie. Zaciekawiony,  wyszedł przez śluzę na zewnątrz i potem wrócił do rakiety, otwierając klapę, bo nie była zabezpieczona.Co za szczęście! Gdy wszedł z powrotem, dobiegło go jękliwe wycie.Gdy otworzył kolejne drzwi, rzucił się na niego potwór, pokryty długą zmierzwioną sierścią. Miał okrągłe ślepia, otwartą paszczę, z której sterczały długie i i białe zęby. 

Jan strzelał do niego z pistoletu gaśniczego.Pociski omijały potwora, co było niezrozumiałe. Dopiero uderzenia kolbą pistoletu unieruchomiły potwora, jego cielsko legło na podłodze. Kiedy wrócił zrozpaczony Haar, Jan dowiedział się, że zniszczył dwadzieścia lat pracy starego dowódcy.  Chciał wyhodować zwierzę odporne na promieniowanie kosmiczne. Haar całe życie poświęcił zagadnieniom oddziaływania radiacji na organizmy żywe. Wielki cel jego życia i nadzieja zostały zniszczone. Wszystko zmarnowane, ludzie będą umierać porażeni promieniowaniem.

Link utrzymywał, że rzucił się na niego potwór. "Przecież to był królik", powiedział Haar. Przez lata hodował mutanta, gdyż króliki mnożą się szybko. 


 Jan dziwił się, że nie mógł  wcelować w potwora. W oczach Haara zabłysły wesołe ogniki. A więc było to po prostu działanie siły ... i tak dalej: wektory prędkości kątowej, siły prostopadłe do prędkości. Taką to przewagę miał Haar, bo Janowi było głupio, nie pamiętał elementarnej mechaniki. Gdzie rozpacz starego człowieka, gdzież smutek po zmarnowanych latach. A teczka leżała na stole. Chyba.



niedziela, 3 października 2021

Jak lepiej?

O co więc chodzi, co się kryje pod tytułem poprzedniego postu:"Jest, jak było"? Rzeczywistość Ziemi po odejściu Proksów powinna być zupełnie inna, niż podczas ich rządów. Dlaczego jest, jak było? W pewnym sensie Ziemia się zmieniła. Zniknęły granice,ograniczające kwadraty, które nie były państwami, a te zostały przywrócone. Cóż więc złego się stało?

Dobrze, że ze ścian budynków usunięto białe skrzynki, do których wrzucano kartki z donosami. Ludzie przestali nagle znikać z błahego powodu, ważnego jednakże dla Proksów. Skreślono opinie i rzeczy oficjalnie nieistniejące, Wszyscy wiedzieli, że te rzeczy są. wiedzieli również, że jest inaczej, niż nakazuje się wierzyć. A jednak utrzymywano, że ich nie ma. Nie będę przypominać mrówek, których również oficjalnie nie było. Można przypomnieć ważniejsze rzeczy oficjalnie nieistniejące: oficjalne prawdy polityczne czy naukowe.


Ale przecież takiego kształtu rzeczywistości nie wprowadzili Proksowie. Zrobili to ludzie, Proksowie tylko delikatnie sugerowali, czego sobie życzą. To ludzie wzajemnie się dręczyli i wprowadzali surowe prawa oraz ich bezwzględne egzekwowanie. Są sceny, jak na granicy policjanci przeszukiwali bagaże, czyniąc to skrupulatnie, czytając listy, by sprawdzić, czy nie ma w nich słów zagrażających Proksom. Z błahego powodu przenoszono człowieka do innego kwadratu albo jeszcze gdzieś dalej. Tracił wszystko.

Ludzie nie buntowali się temu porządkowi. Jedni z przyzwyczajenia, inni dlatego, że wystarczało im spokojne życie bez głodu. Tak bardzo przywykli do tego stanu, że nie było siły, by ich przekonać najbardziej wyszukanymi argumentami o jego szkodliwości i nikczemności. Nie brakowało im wolności, nie znali tego stanu, gdyż nigdy go nie doświadczyli. Inni wreszcie, mimo że wiedzieli, jaka jest prawda, nie pozwalali jej głosić, gdyż ciągnęli korzyści z tej sytuacji.

Czy mam wyjaśniać, jaki to był stan, jaki ustrój? Z pewnością młodzi czytelnicy nie rozumieją, o czym mówię, gdyż nigdy nie doświadczyli choćby rewizji na granicy i cenzury,  nie rozumieją określenia oficjalna prawda. . Jeżeli zapoznają się z powieścią "Wyjście z cienia" i znajdą się w środku tych absurdalnych scen, uznają z pewnością, że jest to powieść science fiction, tu mają rację, dobrze określili gatunek literacki, pomyślą, że opisany ustrój to fikcja. Namawiam ich do przeczytania tej książki, gdyż opis tamtych lat w podręczniku nie roztoczy przed ich oczami prawdziwego obrazu życia. Pamiętam, jak po raz pierwszy przejeżdżałam przez granicę samochodem, kiedy granic już nie było. Pięknie świeciło słońce, jechaliśmy leśną drogą, gdzieś na drzewie śpiewał ptak. Przy drodze stała tablica napisana po francusku: Niemcy, odwróciliśmy się: na innej tablicy przeczytałam słowo: Francja. Staliśmy, rozglądając się. Nie nadjechał w pędzie wojskowy samochód, z lasu nie wyszli żołnierze z bronią. Ruszyliśmy niepewnie, wciąż śpiewał ptak.  

Kim właściwie byli Proksowie? Wysłano ich na Ziemię z misją handlową. Jakże wiele znaczeń ma słowo misja. Przed wiekami wysyłano zakonników do pogańskich krajów z misją szerzenia religii, jakże ostre kanty miał krzyż na płaszczach rycerzy idących z krucjatą. W naszych czasach również popularne jest słowo misja, w której udział biorą żołnierze.

Prokowie pochodzili z planety Epsi. Komisja ekspertów z tej planety wydała raport, w którym stwierdziła, że podczas akcji nazwanej eufemistycznie nawiązywanie przyjaznych stosunków dopuszczono się gigantycznej mistyfikacji i serii oszustw; wymuszono zależności polityczne i świadczenia materialne. Jakże delikatnie podsumowano tę zbrodniczą misję. 

Proksowie opuścili Ziemię, zniknęły kwadraty, przywrócono państwa: Telewizja podawała wiadomości. Akra poinformowała, że usunięto ostatnią wieżyczkę z granic. Powstały samorządy lokalne. Kwadratowy, czyli zarządca dawnego kwadratu, stawał na czele takiego samorządu. w uznaniu zasług w dziedzinie prowadzenia kompromisowej polityki w trudnych warunkach okupacji proksyjskiej. O działaniu ręka w rękę nie wspomniano.

Najbardziej przerażająca wiadomość pochodziła z Afryki.


 "...doszło do starć z zamieszkałymi na tym terenie potomkami obywateli dawnego Bwamburu, kwestionującymi przebieg linii granicznej pomiędzy Nową Gwambą a Wielkim Bwamburu, który zamierzają reaktywować..." Z tego też powodu mogłam dać tytuł Jest jak było. I teraz możemy się zastanowić: Jak lepiej? Czy istnieje prosta odpowiedź: tak - nie?



piątek, 24 września 2021

I jest jak było

Jak pisałam w poprzednim blogu, Proksowie ocalili Ziemię przed napadem Elgomajów. Zawładnęli Ziemią, podzielili ją na kwadraty. Nikt nie mógł się przedostać przez granice, nawet ptak czy owad, płonęły. Zapanował porządek, nowy porządek. Wszyscy byli bezpieczni, nikt nie był głodny. Oto dalszy ciąg historii opisanej przez Janusza A. Zajdla w powieści "Wyjście z cienia". 

Zarządzano również nauką. Fizyka, chemia, technologia zostały zakazane. Nie było sensu zajmować się tymi kierunkami, skoro Proksowie wiedzieli więcej. Dogmatem była potęga intelektu i techniki proksyjskiej. Ale nikt tego nie sprawdzał. To oni kierowali ziemską cywilizacją, należało ich szanować i słuchać we własnym  interesie. Zezwalali jedynie na rozwój rolnictwa i produkcję żywności. Rozbroili Ziemię, nie wydawano pieniędzy  na zbrojenia i na zdobywanie wiedzy o Kosmosie, toteż można było wspaniale rozwijać rolnictwo. To był pewnik i o tym się nie dyskutowało.

Czyżby ciągnęli z tego jakieś korzyści? Na globie podzielonym na kwadraty był jeden specjalny, z którego regularnie odlatywały  rakiety pełne najlepszych towarów, uznawanych za luksusowe tam, dokąd je dostarczano. W taki sposób Ziemia odwdzięczała się swoim dobroczyńcom. Czyżby raczej była przez nich wykorzystywana? Ale nikt o tym nie wiedział. Panowało przecież powszechne szczęście. 

Nauka również nie mogła się rozwijać. Pewnych tematów się nie poruszało. Zakazanym tematem były mrówki, te owady oficjalnie nie istniały. Dlaczego Proksy tak się ich obawiały? To tajemnica, związana bezpośrednio z ich istnieniem. Nie mogę jej zdradzać, nie wyjawia się nazwiska zabójcy w filmie kryminalnym,  trzeba przeczytać tę piękną książkę, choć istnienie mrówek nie ma nic wspólnego z aferą kryminalną, tylko pobyt Proksów. Nie wolno jednak o mrówkach mówić. Uczeni wykręcają się, jak tylko się da i plotą głupstwa. Umyślną brednią jest temat pracy doktorskiej: "Niemożność istnienia rzekomej rodziny Formicide w świetle badań modelowych".

Koledzy uczonego wiedzą, że to głupota, ale wszyscy są dzięki temu bezpieczni. Nie mogą jednakże prowadzić solidnych i uczciwych badań naukowych, nie otrzymują koniecznych przyrządów czy materiałów. Jednakże mimo wszystko uczeni zgromadzeni wokół ojca Tima, docenta Warnela, mimo zakazów i braku możliwości wykonali wiele badań i doszli do ważnych  wniosków. Dowiedzieli się, jakie parametry mają kapsy, ile ważą oraz jak się odżywiają. Tych wszystkich badań  dokonali nie dotykając żadnego kapsa. Stosowali fascynujące i pomysłowe metody.

Jak zauważyłam w poprzednim blogu, w drugiej jakby części powieści bohaterowie są bardziej ruchliwi: wyjeżdżają do lasu, do krewnych, jako że docent Warnel dostał żeton na tę wyprawę, o co się ubiegał. Przejazd przez granice kwadratów, bo państwa przecież nie istniały, był prawdziwym horrorem. Policja rewidowała bagaże, zabierała to,co uważała za niebezpieczne, interesowała się notatkami i listami, czytała je i rekwirowała. Kapsy im towarzyszyły. Swoimi chwytakami wyciągali z walizek to, co ich interesowało, a więc wartościowe urządzenia i, co dziwne, miód. Tim zauważył kapsa idącego wzdłuż peronu, chwiał się niebezpiecznie, groziło mu, że wpadnie pod pociąg i zostanie zmiażdżony. Lecz to było niemożliwe, kolejarz opowiedział, jak zatrzymano pociąg, który stał wiele godzin... póki kaps nie wytrzeźwiał Trujące dla ludzi grzyby były dla nich jak narkotyk, zajadali się nimi, wyciągnąwszy  zbieraczom z koszyka. 


Tim Warnel i jego ojciec dotarli wreszcie do domu swoich krewnych, mieszkających w lesie. Chłopiec  spotkał się z braćmi stryjecznymi. I było tak jak kiedyś: pili świeże mleko i spali na sianie. Odwiedzili dziadka niemal stuletniego. Trudno im było uwierzyć w jego opowieść: przed zawłaszczeniem Ziemi przez Proksów można było prowadzić rozmowy telefoniczne pomiędzy państwami, na granicy nie przetrząsano bagażu i latały machiny ze skrzydłami, o których chłopcy nigdy nie słyszeli. A jak naprawdę wyglądała odsiecz proksyjska? Była jednym wielkim blefem. Nikt na Ziemię nie napadł, co później odkryli uczeni zorganizowani wokół docenta Warnela. Proksowie zamarkowali atak rakietowy, by Ziemia wyczerpała potencjał obronny. I jako rzekomi sprzymierzeńcy przybyli bronić Ziemi przed nieistniejącym przeciwnikiem. 

Okazało się, że Proksowie przybyli na Trzecią Planetę z misją handlową , jak stwierdzili ich zwierzchnicy, ale dopuszczali się gigantycznej mistyfikacji, zostali więc odwołani. Nie mogli jednak całkowicie wyrzec się luksusów, które rakiety transportowały z Ziemi. A co nastąpiło na naszym globie? Chyba się domyślacie. 

niedziela, 19 września 2021

Rocznica odsieczy proksyjskiej

 

Rocznicę odsieczy proksyjskiej obchodzą obywatele Ziemi w powieści Janusza A. Zajdla "Wyjście z cienia", wydanej przez "Czytelnika" w roku 1983, a więc o trzy lata przed moją książką "Tylko Ziemia". Jest to 75 rocznica, łatwo policzyć, kiedy ta odsiecz miała miejsce. Przyniosła szczęście ludzkości. 

Dzieci na akademiach w szkole recytowały wierszyki na cześć wyzwolicieli: 

"Kiedy z Procjona na bezbronną Ziemię ruszyło podłe Elgomajów plemię,

Któż nam dopomógł, któż życie ocalił , czyje rakiety przybyły z oddali.

Spiesząc przez kosmos i nie szczędząc siły, wrogą flotyllę najeźdźców rozbiły?

Na to pytanie każdy ci odpowie: niezwyciężeni, potężni Proksowie!

Dziś w każdym mieście amby Proksów stoją,

By wszystkie dzieci mogły żyć w spokoju.

Za to szanować i kochać musimy naszych przyjaciół zbawców z Proximy.

Czy wy, Czytelnicy tego bloga słyszeliście o takim okresie w historii naszego kraju?

Bohater powieści, Tim, uczeń szkoły średniej, martwi się przed lekcjami, że nauczyciel historii, profesor Bruss będzie mu zadawał pytania. Czy takie:"Czy słuszna była błędna kosmopolityka byłej organizacji tak zwanych Narodów jakoby rzekomo Zjednoczonych i dlaczego nie była słuszna; uzasadnić na przykładzie". Wiedział, że profesor uwziął się na niego i trudno mu będzie zaliczyć ten przedmiot.

Na lekcji profesor jednak zapytał o kosmiczną napaść Elgomajów, którzy pokonaliby Ziemię, gdyby nie przybyli z odsieczą mieszkańcy Proximy Centaura, czyli Proksowie.

Zostali i rozpoczęli rządzić.  Ziemię podzielono na kwadraty, zlikwidowano państwa i odmienne języki, ustanowiono strzeżone granice.Profesor Bruss podkreślał, że przegraną Ziemian spowodowali dowódcy, ich nieudolność, głupota, tchórzostwo. 

Po lekcjach Tim miał zrobić zakupy, zajęło mu to wiele czasu, w każdym sklepie stały długie kolejki. Ojciec Tima nie mógł kupić na śniadanie bułek, gdyż były tylko czerstwe i ani jednego plasterka sera. Kiedy chłopiec wracał po lekcjach do domu w centrum zahamowano ruch, stanęły tramwaje, autobusy i samochody, na chodnikach zgromadziły się tłumy ludzi. Ponad ich głowami dostojnie płynął toran, towarzyszyły mu pulwy. Ludzie unosili ręce i   wznosili radosne okrzyki na cześć zwycięzców, którzy paradowali z dumą, pokazując ludziom  swą siłę.  Kiedy ponownie pojazdy ruszyły, ulicami posuwały się okrągłe kapsy, przypominające jajka lub piłkę do rugby, a nad nimi sunęły pulwy. Za każdym kapsem ciągnął się długi kabel. Te stwory były podobno przybyszami, którzy wygrali wojnę, pokonując atakujących Elgomajów i zostali, by zarządzać Ziemią. 

Podobno takie obiekty widywano od dawna na niebie, co oznacza, że Ziemię obserwowano, ale kto to robił i cóż to oznaczało. W jakim celu prowadzono taką obserwację, by napaść? To niemożliwe, przecież Proksowie ocalili Ziemię. I czy tak wyglądają wyzwoliciele, owalne stworki, z jakimś jakby ogonkiem, pełznący brzegiem chodnika?

"No i co się kiwasz?" Pytanie zadał stojący obok Proksa wysoki chłopak. W ręku miał otwarty scyzoryk. Powiedział Timowi, który znał go z widzenia, że chciałby odciąć kapsowi ciągnący się za nim kabelek. Tim nie wiedział, że kaps kiwa się z powodu środków działających na niego jak narkotyk. Zastanawiał się potem, czy nie powinien wrzucić do białej skrzynki karteczki z donosem. Było to popularne i konieczne, przecież trzeba szanować wyzwolicieli.

W domu oglądał z ojcem mecz piłki nożnej. Sędziowanie było tak nieuczciwe, że ojciec bardzo się denerwował. Kiedy na koniec piłka leciała do bramki drużyny reprezentującej Proksów, ponad boiskiem pojawiła się pulwa, lecąc, zbiła z toru piłkę. Proksowie wygrali, przecież nie mogli przegrać w żadnej, nawet tak błahej dziedzinie. Ojciec zapalił coś podobnego do papierosa, było to jednak większe i grubsze. Matka dała mu znak i to coś zostało zgaszone. Przypominało kształtem toran, ich potężne, latające machiny.


Dla poprawienia nastroju matka zaproponowała zjedzenie podwieczorku. Podała potrawę, której Tim nie znał. Znalazł potem w wiadrze na  śmieci białe, okrągłe połówki przypominające przekrojonego kapsa. 

Matka na pytanie ojca odpowiedziała, że kupiła to od kobiety w bramie. Przypomniał matce o ostrożności, widać było, że się bali. Ustalono, że te skorupki trzeba będzie zgnieść na proszek, bo śmieciarz grzebie w odpadkach i może donieść władzy.

Powieść ze względu na motywy można jakby podzielić na trzy części. Pierwsza jest nieco statyczna i pokazuje życie codzienne. Druga, bardziej dynamiczna, mówi o wewnętrznym rozwoju Tima, która zaczyna coraz więcej rozumieć, trzecia jest analityczna. Jest jeszcze scena wstępna i kończąca. O tym powiem w kolejnych wpisach. 

Mamy jeszcze dedykację: " Wszystkie mrówki, wypożyczone z wyobraźni Julii Nideckiej, z podziękowaniem zwraca autor".

Mrówki to stały motyw w powieści. Pojawiają się na początku, kiedy Tim przychodzi do szkoły. Przed lekcjami w sali chłopcy wyciągnęli zza szafy jakieś nieużywane stare plansze. Przedstawiają różne zwierzęta. Na jednej z plansz są narysowane mrówki. Uczniowie nigdy o nich nie słyszeli. "Profesor stanął  nagle na środku sali, jakby owa mrówka była bazyliszkiem, porażającym tego, na kogo patrzy." To oficjalnie  nieistniejący gatunek.Wiele rzeczy, przedmiotów wydarzeń oficjalnie nie istnieje. Świat  oparty na oszustwie. 

 

 



niedziela, 14 marca 2021

Skutki tolerancji i sznurek kamyków


Polka, o imieniu Eliza, mieszkająca w Londynie, wyznawała zasadę tolerancji, szanowała wszystkich ludzi oraz ich obyczaje i wierzenia. Nie protestowała, gdy młodzi mężczyźni o ciemniejszym kolorze skóry modlili się głośno każdego wieczoru, śpiewając religijne, jak sądziła, pieśni, wystukując ich rytm na bębnie. Okoliczni mieszkańcy również wytrzymywali tę zaciekłość religijną, lecz punktualnie o godzinie 22. ktoś wołał: Shall up! czyli zamknąć się, melodia cichła jak odcięta nożem. 

W swojej tolerancyjnej postawie posuwała się nawet do tego, by na schodach prowadzić z mężczyznami rozmowy na temat ich kultury. Te mądre pogawędki odczytywali zupełnie inaczej. Kiedy jej zaproponowali, by poszła z nimi na górę, zrozumiała ich wielkie zainteresowanie kulturą, którą im wykładała. 

Pewnego ranka zauważyła, jak dwaj z nich wchodzą przez główne drzwi, wlokąc ze sobą kolegę, krew spływała po jego piersi, aż na podłogę. Szybko się odwróciła i pobiegła do swego pokoju. Czy zauważyła, czym się zajmowała? Codziennie brała listy, które listonosz wsunął przez szczelinę w drzwiach i układała je na stole stojącym w korytarzu. Segregowała listy i pocztówki, układając je zgodnie z nazwiskami i numerami pokoi. Czasami, czytając nazwisko, zerknęła na treść. Życzenia były banalne: pozdrowienia dla seniorki rodu na urodziny, zapowiedź fajerwerków na uroczystości, zapowiedź większej paczki. Dziwiła się, że przychodzą z całego świata, jakże liczną musieli mieć rodzinę ci zwyczajni muzułmańscy młodzieńcy, jak wciąż zacieśniali kontakty na całym świecie.Układała listy z prywatnych powodów: kiedyś dostała ich tysiąc od chłopca, którego kochała. Przestał pisać, pozostała obsesja układania listów. 


Tego feralnego dnia, zauważyła, że jeden z chłopaków zawiesił na klamce jej pokoju rzemyk, na który były nanizane kamienie półszlachetne, różnego koloru i kształtu. Przesuwała je zamyślona w różne strony, nagle skojarzyła, że ich liczba równa się liczbie mężczyzn, którzy śpiewali religijne pieśni. Do nich właśnie przesyłano listy i pocztówki z całego świata. Zadrżała z przerażenia, spakowała się szybko i popędziła na lotnisko Heathrow, by odlecieć do kraju. Miała kilka godzin do odlotu samolotu. Stała spokojnie w holu. Nie wiedziała, że ktoś ją obserwuje, nie spodziewała się, kto ku niej biegnie i w jakim celu. Czyżby to był on? 




środa, 10 marca 2021

Niesamowity spisek


Stała w holu lotniska Heathrow. Wyglądała skromnie i zwyczajnie. Czekała na samolot. Nie  miała pojęcia, ile osób ją właśnie obserwuje. Nie zdawała sobie sprawy, jak wielki i groźny wir właśnie wokół niej się zakręca. Myślała, że po prostu wraca do kraju. Czyżby to  miała się okazać ucieczka gigant przez całą Europę?


"-Patrz, to ona!" - zauważyła ją kobieta o imieniu Mildred. Była na usługach ważnego typa. Wraz z mężem, Jamesem zrobiliby dla niego wszystko, gdyż za robotę dostawali znaczącą kasę. Dał im jednak zlecenie, które ich załamało. Już sądzili, że nie podołają, a wtedy z nimi koniec: worek z kamieniem i do wody.   Para cwaniaków wyglądała jak typowi Anglicy, nikt by sobie ich nie przypomniał, nawet gdyby się o nich otarł. W tego rodzaju działalności trzeba być mistrzem kamuflażu. W dodatku na lotnisku chcieli załatwić jeszcze osobisty biznes: obrobić stoisko z biżuterią. Zauważyli bowiem, że sprzedawczyni jest otyła i gapowata, łatwo będzie odwrócić jej uwagę. Mistrzem w takich akcjach był James, z kolei Mildred sprytnie zgarniała biżuterię z lady. 


"Śledzili ją od kilku tygodni. Chodzili tam, gdzie podobno lubiła bywać. Tropili dzień i noc. Nie mieli szczęścia, wciąż się im wymykała. I nagle tego poranka."

James chciał wyjąc gazetę z kosza, ale w tej samej chwili sprzątaczka chciała go opróżnić. Co zrobić z upartą porządnicką. Pozostawało tylko wykręcić jej nadgarstek. Czy wiadomość w gazecie była tak cenna?

Uciekinierka, kobieta z Polski podeszła do kiosku, by kupić gazetę. Przeglądała z wprawą, wiedziała, na której stronie wydrukowano tematyczne artykuły, widać, że gazety były jej codzienną lekturą. Nagle natknęła się na pewien tekst i na twarzy odbiło się przerażenie. Mimo to wrzuciła gazetę do kosza.

I nagle, stało się: "To jest on!" Zauważyła mężczyznę i on ją spostrzegł. Idzie ku niej. Napisał do niej


tysiąc listów. Ich wielka miłość trwała tysiąc dni. Każdy list zaczynał się od słów: "Kochana moja!" Chłopak pisał niemal kaligraficznie, jak pod linijkę. Mężczyzna twierdzi, że wcale jej nie zna. Nigdy nie pisał do niej listów, zresztą gryzmoli jak kura pazurem. Dlaczego właśnie przybył na lotnisko. Czyżby chciał ją aresztować? Czy uda się jej uciec? Jakże ciężko jest uciekać od swojej największej miłości. 




środa, 3 lutego 2021

Najważniejsza książka życia



"Tylko Ziemia" tom opowiadań sf z roku 1986. Szczególnie aktualna staje się notka zamieszczona na ostatniej stronie okładki: "Cóż mogę o sobie powiedzieć? Spojrzałam na swoje ręce, jakże nimi otworzę skomplikowane zamki? Jak uruchomię automaty, przecież nie znam się na technice? Jest rok 2030, dawno temu skończyłam szkołę, nie uczono w niej o żadnym z tych mechanizmów, które wszędzie brzęczą i są lepsze ode mnie. Pracowałam, nie miałam czasu poznać techniki. Jestem zwyczajnym człowiekiem, jak się stąd wydostanę. I dokąd ucieknę, przecież mam tylko Ziemię".


Mimo upływu czasu odzywają się do mnie Czytelnicy, którzy kiedyś nabyli tę książkę. Jeden z nich przyjechał na Targi Książki do Warszawy, by się ze mną spotkać, kiedy targi jeszcze się odbywały. Inny powiedział, że ta książka zachęciła go do czytani literatury tego gatunku i to zamiłowanie pozostało na zawsze. I kilka dni temu ktoś napisał na fb, że podczas porządkowania znalazł tę książkę, była widocznie dla niego tak ważna, że ją zachował i napisał do mnie, że to go cieszy. A jaką dla mnie jest to przyjemnością, aż trudno wyrazić, po prostu jestem dumna, że zachowała swą literacką wartość.

W tym tomie jedno opowiadanie robi szczególne wrażenie na Czytelnikach: jest to "Nadejście Fortynbrasa". Tytułowy Fortynbras to postać z Hamleta. Wkracza do tego świata, gdy bohaterowie wydarzeń leżą martwi. To metafora, którą łatwo odczytać.

Opowiadanie zaczyna się następująco: "Nie było już jedzenia, dorośli umarli i świat należał do nas, do dzieci. Świeciło słońce, siedzieliśmy na krawężniku wyciągnąwszy piszczele nóg na spękany asfalt jezdni. Nie mogliśmy rozmawiać, wiedzieliśmy, że nie dożyjemy niedzieli. W oknie mojego domu wisiała sztywna od upału firanka. Za nią leżała moja matka i od dawna się nie odzywała. Ostatnią jej pracą było umycie lodówki, która długo stała wysunięta na środek kuchni i lśniła w słońcu pustym brzuchem. Potem moja matka się położyła i już nie wstała. W mieście byliśmy tylko my, dzieci głodu. (…) Mieszkaliśmy w wielkich magazynach żywności." Nie muszę dodawać, że były puste i lśniące jak wspomniana lodówka. Pewnego dnia przyszła dziewczynka. Nauczyła ich, jak można zdobyć świeże mięso.

Opowiadanie nadal robi wrażenie i Czytelnicy chcą śledzić losy bohaterów. W zeszłym roku zamieścił je Bartek Biedrzycki w swoim "Roczniku Fantastycznym".

Warto przytoczyć jeszcze fragment z opowiadania "Myto", które stało się aktualne: "Drogą można jechać tylko naprzód, ogrodzenie ciągnie się kilometrami. Czyżby wspaniały samochód wiózł ich prosto w klęskę? Dlaczego na trawie nie pasą się konie, a na kwiaty nie wpełzają robaki? Martwe są te zielone przestrzenie i sztuczne. Czy w ogóle są? Ale rodzina w aucie sądzie, że jedzie na zasłużony wypoczynek"
A rok 2030 już wkrótce. W roku 1986 wydawał się tak odległy. 


.