"Gdy nad drzwiami zapłonęło czerwone światło, szmer rozmów ucichł nagle". Tak właśnie trzeba zaczynać opowiadania lub powieści: "Ogary poszły w las". Krótkie zdanie uruchamia akcję, wiemy, że będzie się dziać coś interesującego. Autor nie musiał wyjaśniać, co oznacza czerwone światło w tym wypadku. Domyślamy się, że skończył się egzamin albo coś podobnego i powinien wejść następny delikwent
Jest to opowiadanie Janusza A. Zajdla "Diabelski młyn" z tomu "Przejście przez lustro". Zostało napisane w 1964 roku. Dlaczego wybrałam akurat to jako pierwsze do omówienia? Wiele rzeczy, choćby drobnych, bardzo mnie zaciekawiło, a najbardziej nazwisko głównego bohatera: Jan Link. Tak, Link. Jak sądzicie, drodzy czytelnicy, czy wtedy istniało już to słowo, czy Zajdel je wymyślił. Kto wie i nam powie?
Pamiętam niezrozumiałe słowo ze swojego dzieciństwa. Czytałam wtedy masę książek, a w powieściach Juliusza Verne'a wciąż natykałam się na słowo: log. Powinnam raczej powiedzieć, że się o nie potykałam, gdyż nie rozumiałam jego znaczenia, w dodatku wspominano o księdze logów. Nikt nie umiał mi wytłumaczyć mi znaczenia tego tajemniczego słowa, a teraz znają nawet dzieci.
Jan Link dostał roczny przydział na praktykę na Diabelskim Młynie, który miał złą sławę, a kolega Link był uważany za pechowca. Zobaczymy, czy to prawda. Satelita, oficjalnie nazwany LS-2 był automatycznym laboratorium. Ten gruchot, jak twierdzi Autor, został umieszczony na orbicie: słuchajcie, słuchajcie, w ostatnich latach XX wieku. Był to po prostu stary wrak, wymagający rozebrania i remontu. Ale to by zbyt dużo kosztowało, więc nadal musiał służyć ludzkości..
Robota na satelicie była nudna i monotonna. Ktoś jednakże wspomniał, że w Diabelskim Młynie straszy. No i mamy doskonałe wejście w główny wątek: krótkie napomknienie i cisza, denerwuj się czytelniku i czekaj na rozwój wydarzeń, ale najpierw musisz przejść przez procedury, by dostać paszport..
Aby wyruszyć na satelitę, Link musiał załatwić masę formalności, wypełnić stosy zaświadczeń i formularzy. Główny inspektor Inspektoratu Odlotów biurokrata, był złośliwie skrupulatny. Zastanówmy się, czy w erze kosmicznej będziemy się borykać z masą papierków, już teraz załatwiamy wiele spraw emailem i zakres szybko się rozszerza.
Jan Link załatwiał formalności kilka dni, co trwało dłużej niż lot na Księżyc. Biurokracja przetrwała do ery kosmicznej. Świat nie mógł funkcjonować bez urzędów, a one bez podpisu, pieczątki i kopii w trzech egzemplarzach, tak było wszędzie, myśl nie mogła tego pominąć. Wyobraźnia szybciej i łatwiej produkowała rakiety niż rzeczywistość bez podpisu szefa. Dokument bez parafki oznacza, że ludziom można zaufać, chyba że są inne sposoby kontroli i każdy obywatel ma swój numerek od chwili narodzin.
W Inspektoracie Odlotów kolekcjonowanie papierków rzekomo absolutnie niezbędnych było namiętnością pana inspektora. Kwitł, gdy mógł odmówić paszportu zeszmaconemu interesantowi, który po raz enty stawał przed biurkiem. Jan Link rozłożył ręce, brakowało mu jakiegoś dokumentu. Oczy inspektora zabłysły radością, lecz Link wydobył z głębi kieszeni mały karteluszek. Zdobył bezcenny podpis oraz dostał paszport.
Na satelitę LS -2 leciał z przesiadką z Dworca Księżycowego, zatłoczonego uczestnikami wycieczki na Księżyc. Jego zmagania z biurokracją jeszcze się nie skończyły: w komorze kontrolnej musiał po raz kolejny opowiedzieć ze szczegółami: dokąd się udaje, w jakim celu i co ze sobą zabiera.
Było jednak wesoło, chociaż rakieta była ogromna i stara: transportowiec towarowy przystosowany do potrzeb turystycznych. W drzwiach stał robot pilnujący porządku. Jan miał miejsce obok gadatliwej blondynki. Znudzony pytaniami, wyjął z teczki czasopismo "Orbita". z rejestrami i krótkimi charakterystykami sztucznych satelitów, ustawionych na orbitach okołoziemskich. Odbitki były marne, gdyż studenci kserowali materiały, musiał skorzystać z kopiarki światłodrukowej.
Dojechali do stacji przesiadkowej, Jan schował odbitki do teczki i wyszedł do doku, gdzie czekała na niego rakieta z satelity LS-2 i kolega, Bruno. A co z teczką? Chyba niósł ją w ręku lub pod pachą. O jego bagażu nic nie wiadomo. Leciał rakieta, dolecieli, odpiął pasy. Teczka wciąż pod pachą?
Kolega zaprowadził go do jego pokoju: tapczan, stoliczek, szafa w ścianie, tablica rozdzielcza z głośnikiem wewnętrznej łączności, a na stole mikrofon. Autor wiedział, co pisze. Te przedmioty muszą zagrać swoje role w akcji.Dowódca, Haar, miał złą opinie. Nie opuszczał stacji wiele lat, z nieznanego powodu. Podobno robił jakieś eksperymenty, ale to tajemnica.
Bruno nagle otrzymał radiogram z Kontroli. Z powodu awarii musiał wyruszyć natychmiast, by wymienić przekaźnik Co za traf! Właśnie tego dnia, gdy przybył praktykant bez doświadczenia. Rozwścieczony Haar musiał dołączyć. Jan Link został sam na stacji. Poszłoby dobrze, lecz Haar co godzinę łączył się z Janem Linkiem i pytał, czy wszystko w porządku na stacji. Panował spokój i nuda. To nic. Za godzinę znowu pytanie i rozkaz: przejdź się w obie strony. Te natrętne pytania skłoniły Jana do skontrolowania stacji. Musiał sprawdzić, czy coś się nie dzieje. A przecież Link mógłby spać spokojnie, bo wszędzie panowała pustka i cisza. Ale nie byłoby akcji i dramatu.
Ruszył korytarzem. Za przepierzeniem usłyszał jakieś jęki czy skomlenie. Zaciekawiony, wyszedł przez śluzę na zewnątrz i potem wrócił do rakiety, otwierając klapę, bo nie była zabezpieczona.Co za szczęście! Gdy wszedł z powrotem, dobiegło go jękliwe wycie.Gdy otworzył kolejne drzwi, rzucił się na niego potwór, pokryty długą zmierzwioną sierścią. Miał okrągłe ślepia, otwartą paszczę, z której sterczały długie i i białe zęby.
Jan strzelał do niego z pistoletu gaśniczego.Pociski omijały potwora, co było niezrozumiałe. Dopiero uderzenia kolbą pistoletu unieruchomiły potwora, jego cielsko legło na podłodze. Kiedy wrócił zrozpaczony Haar, Jan dowiedział się, że zniszczył dwadzieścia lat pracy starego dowódcy. Chciał wyhodować zwierzę odporne na promieniowanie kosmiczne. Haar całe życie poświęcił zagadnieniom oddziaływania radiacji na organizmy żywe. Wielki cel jego życia i nadzieja zostały zniszczone. Wszystko zmarnowane, ludzie będą umierać porażeni promieniowaniem.
Link utrzymywał, że rzucił się na niego potwór. "Przecież to był królik", powiedział Haar. Przez lata hodował mutanta, gdyż króliki mnożą się szybko.
Jan dziwił się, że nie mógł wcelować w potwora. W oczach Haara zabłysły wesołe ogniki. A więc było to po prostu działanie siły ... i tak dalej: wektory prędkości kątowej, siły prostopadłe do prędkości. Taką to przewagę miał Haar, bo Janowi było głupio, nie pamiętał elementarnej mechaniki. Gdzie rozpacz starego człowieka, gdzież smutek po zmarnowanych latach. A teczka leżała na stole. Chyba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz