niedziela, 31 października 2021

Ziemia to wolność

Jak pamiętamy z poprzedniego wpisu na tym blogu, kosmonauta przebywający wraz z całą grupą w Osiedlu księżycowym, planował ucieczkę na Ziemię. Opisał to ze szczegółami i bardzo pomysłowo Janusz A. Zajdel w swojej powieści "Cylinder van Troffa", którą właśnie omawiam, gdyż jest szalenie ciekawa. 

Pojemniki z dwutlenkiem węgla, który wyniósł, znalezione przypadkiem, kosmonauta postawił w przepompowni, gdzie huczały maszyny, nie było słychać, jak po opróżnieniu napełniano je tlenem. Przygotowywał się do opuszczenia Osiedla księżycowego i do ucieczki na Ziemię.


 Komandor skłonił główną radę, by przydzieliła drużynie jakieś prace, otrzymali zgodę, lecz tam nie było wiele do zrobienia, automaty zajmowały się wszystkim, również bezduszną i traktowaną z obojętnością ceremonię "przechodzenia na emeryturę"

Kosmonauta stwierdził, że może to zrobi, w odpowiedzi usłyszał, że to jego sprawa i obowiązek. Gdy obserwował pozbywanie się zwłok, jako że tej chłodnej czynności nie można było nazwać ceremonią,  wpadł na doskonały pomysł. Nieboszczyka przywieziono na wózku i zsunięto do otworu przypominającego zsyp na śmieci. W pomieszczeniu siedziała kobieta, z pewnością żona "emeryta". Nie padło ani jedno słowo.

Kosmonauci zajmowali się organizacją ucieczki, robili to tak sprytnie, żeby nikt z Rady  Osiedla nie zauważył , że zniknęła jedna osoba. Był tylko jeden sposób: "przejście na emeryturę". Komandor gniewnie zrugał przedstawiciela Rady za ich niewłaściwe traktowanie kosmonautów, zawiadamiając, że już jeden z nich odebrał sobie życie. Wyjaśniał z wściekłością, że przecież przybysze byli przyzwyczajeni do działania, ruchu, wolności, a tymczasem tylko nudzą się w pustych korytarzach lub zajmują się banalnymi zajęciami, które właściwie wykonują automaty, podobnie jak wszystko. Te właśnie te nudne i puste dni skłoniły jednego z kosmonautów do popełnienia samobójstwa, mówił z gniewem Komandor. Pełnomocnik Rady słuchał pokornie, wcale się nie przejął śmiercią kosmonauty, obiecał po prostu przysłać odpowiednie służby porządkowe, by się zajęły organizacją pogrzebu. Lunantropi za rzecz normalną uważali śmierć, obowiązkiem każdego z mieszkańców Osiedla było nie przekroczyć sześćdziesiątego roku życia. 

Ben i Luiza pracowali w służbie porządkowej, rozwozili po mieszkaniach upraną odzież i pościel, mieszkańcy niewiele mieli zajęć, nie musieli nawet zajmować się prostymi codziennymi porządkami. Kiedy Komandor beształ pełnomocnika, Ben i Luiza zrobili kukłę i zapakowali ją w pogrzebowy worek, który łatwo było zdobyć. Ben na wózku położył kukłę w plastykowym worku, udającą nieboszczyka.Potrzebowali jednak prawdziwych zwłok, gdyż automaty kontrolowały zmarłego, sprawdzając, czy nie jest tylko zemdlony lub czy nie ma zapaści. W Osiedlu łatwo było zdobyć zwłoki 

Kiedy już należało dokonać pochówku i wszyscy się zebrali w małym pokoju Komandora, dowódca zrobił kolejną straszliwą awanturę pełnomocnikowi Rady, domagając się wykonania starego obyczaju i ubrania "nieżywego" kosmonauty w jego skafander kosmiczny. Dopiął swego, w skafander ubrano kukłę, a żywy kosmonauta, leżał pod spodem. Udało się położyć  zwłoki na katafalku i dokonać ceremonii pogrzebowej, automat potwierdził, że usuwają martwe ciało. W małym pokoiku Komandora zmieścili się tylko kosmonauci, wysocy i potężni mężczyźni, zachowujący się gwałtownie z powodu utraty swego kolegi, zrobili zamieszanie, strażnicy zostali wypchnięci na korytarz. Zamienili zwłoki i kukłę, a prawdziwy i żywy kosmonauta wyszedł cało z kolegami.  Wszystko się udało.  Musiał jeszcze wydostać się na górną pokrywę Osiedla, skąd już prosta droga prowadziła na zewnątrz. Wywołali pożar, by kosmonauta mógł spokojnie odkręcić śruby w klapie na dachu, wydostać się z Osiedla i dotrzeć do rakiety. 


Poczuł się wolny, dopiero gdy rakieta znalazła się na trajektorii lotu ku Ziemi.  

niedziela, 24 października 2021

Uwięzieni w Osiedlu na Księżycu

Obudził się. Był w małym pokoiku. Statek kosmiczny "Helios" pozostał na orbicie stacjonarnej. Gdzie lądowniki, gdzie schowali  im skafandry? Czy będą mogli wrócić po wyniki tej tak długiej wyprawy kosmicznej do planet Dzety: te dwie kobiety i siedmiu mężczyzn, których zebrano w sali. Gdzie się znajdują? Trzydzieści metrów pod powierzchnią w Osiedlu L-1. To Księżyc. Gdyby nie sygnały, weszliby od razu na orbitę okołoziemską. Dlaczego im zabroniono wylądować na Ziemi? Bo tam nie można żyć. Tak powiedział człowiek, który ma ich pilnować. 

Na Ziemi są oni, powiedział, i będą przez wiele pokoleń, a mieszkańcy księżycowego osiedla mają przechować ludzką cywilizację, aż tamci znikną. Kim są? Odpowiedzi na to pytanie dowiemy się po przeczytaniu powieści Janusza A. Zajdla "Cylinder van Troffa".

Mieszkańcy osiedla ograniczyli kosmonautom możliwość poruszania się po korytarzach Osiedla. Tuż za ich pomieszczeniami korytarz przedziela krata. Jest zamknięta i nigdy jej nie otwierają. Przybysze nie zamierzają jednak rezygnować ze swoich zamierzeń: muszą się dostać na Ziemię, wszak nie byli na niej dwieście lat.

Chociaż powietrze było czyste, ale niedotlenione, mieszkańcy Osiedla nie dosięgali kosmonautom nawet  do ramienia, ich skóra była blada, w ogóle trudno uwierzyć, że całe pokolenia mogły żyć bez słońca. Jeden z kosmonautów określił ich jako skarlałe blade szczury. Degeneracja nie była głównym powodem dążenia, by dostać się na Ziemię, wyjaśnienie znajdziemy oczywiście w odpowiednim miejscu. Chcieli uciec z Osiedla księżycowego nawet nie ze względu na okropne warunki. 

Zaraz pierwszego dnia spotkali chłopaka o bardzo jasnych włosach, który w tajemnicy wcisnął jednemu  z nich kartkę z podpisem "Komitet do Spraw Powrotu". Lunantropi również planowali ucieczkę z Księżyca, chociaż podobno na Ziemi nie dawało się żyć. Nikt jednak nie wyjaśnił, co tak przerażającego tam się dzieje. Mówiono tylko, że trzeba pozostawać w Osiedlu na Księżycu, aby przyszłe pokolenia mogły kiedyś powrócić na Ziemię. 

Wkrótce kosmonauci


zauważyli, że oddzielająca krata została podniesiona. Chodzili swobodnie po korytarzach, gdyż stwierdzono, że nie są groźni. W telewizji ostrzegli jednak mieszkańców przed nimi. Niewielu do nich podchodziło, nikt nie chciał rozmawiać. Telewizja prezentowała głupie programy rozrywkowe, hałaśliwą muzykę. Drugi jednakże kanał był naukowy i solidny. 

Chłopak z "Komitetu do Spraw Powrotu" zagadnął jednego z nich, by w ukrytym pomieszczeniu omówić możliwości ucieczki. Wkrótce wpadli strażnicy z latarkami i ich wyprowadzili, kosmonauta wyszedł pierwszy i poszedł przed siebie, nie oglądając się, nikt go nie zatrzymał. Strażnicy z latarkami przemykali na każdym z ciemnych korytarzy, drzwi do mieszkań były pozamykany. Straszna była niewola. 

Z jednego z mieszkań dobiegły okrzyki przerażenia, siłą wyciągnięto starszego mężczyznę. Kobieta, ukrywająca się z tyłu, zachęciła kosmonautę do rozmowy w jej mieszkaniu. Wyjaśniła, że starszy mężczyzna musiał iść na emeryturę. Każdy z mieszkańców miał określony wiek na emeryturę, niektórzy jednak wyszarpali sobie specjalne przywileje, stworzyli elitę, rządzili nieuczciwie i w zmowie z jakimiś, o których kobieta nic nie wiedziała, oprócz tego, że byli zramolałymi staruchami, bogatymi i rządzącymi wspólnie z  groźną kliką. Emeryturą nazywano śmierć.  Męża jej wysłano samotnie na Ziemię, jak innych, którzy się sprzeciwiali nikczemnym układom w Osiedlu. Nigdy nie powrócił, podobnie jak inni. Wyłapali ich strażnicy, przemykający się ciemnymi korytarzami, świecąc ludziom w oczy ostrym światłem latarek. "Poszukaj mojego męża, kiedy się znajdziesz na Ziemi". Wiedziała, że da sobie radę. Być może domyśliła się, że planowali ucieczkę. Nie porzucili tej myśli, widząc koszmar życia w Osiedlu. Musicie wszystko porządnie zaplanować, powiedział im Komandor. 


Krążyli po ciemnych korytarzach, aż pewnego dnia natknęli się na coś dziwnego. Jednemu z nich udało się dostać na wyższy poziom poprzez klapę, tam w ciemnym pomieszczeniu  pracowały maszyny. W rogu stał oszroniony zbiornik  napisem: "Uwaga, ciekłe powietrze". 

niedziela, 17 października 2021

Śliwka w Kosmosie

Czy transgalaktyczny podróżnik może dać się wykiwać śliwce? Czyżby to było możliwe, a co więcej : łatwe? Chyba tak, ale jedynie poza Układem Słonecznym, niedaleko czerwonawej gwiazdy Phi, w konstelacji Drzemki Południowej. Teraz już rozumiemy, kiedy i jak to się stało oraz czy było łatwe.

Nasz kosmonauta, bohater opowiadania Janusza A. Zajdla "Apetyt na śliwki" na tę podróż pechowo zaopatrzył spiżarnię niemal wyłącznie w tłuste konserwy wieprzowe, toteż  ostre przyprawy wyszły mu szybko. A skąd tu dostać trochę chrzanu lub choćby odrobinę czegoś kwaśnego? 

Okrążając małą planetkę, dostrzegł w skalistych rozpadlinach pasma zieleni. Zauważył również, że porastała rejony blisko równika, ze względu na lepsze nasłonecznienie. Obracała się z niewiarygodną prędkością, dokonywał różnych przeliczeń i doszedł do wniosku, że siła odśrodkowa wynikająca z jej obrotów musiała przeważać nad siłą ciążenia. 


Zafrapowany fenomenem, wylądował na planetce i wyszedł na powierzchnię w skafandrze. Na biegunie ciążenie było nieznaczne, więc mógł się poruszać długimi susami. Po przebyciu pewnej odległości, skoki stawały się coraz dłuższe, a opadanie wolniejsze. Groziło niebezpieczeństwo, że po przebyciu kolejnych kilometrów zawiśnie w ponad powierzchnią skalistej planety. Obliczył siłę odśrodkową i ciążenia i zanim niebezpieczeństwo nadeszło, dotarł do zarośli i uchwycił się konarów. Gałęzie krzewów były pokryte gęsto owocami. Okazało, że wybornymi w smaku, przypominającym nieco śliwki.  Przypomniał sobie tłuste konserwy i zapragnął urozmaicić je śliwkami w occie, napakował więc kieszenie owocami i powrócił do rakiety. Tam zbadał jedną śliwkę w analizatorze gastronomicznym i przystąpił do napełniania słoja i zalewania owoców octem. Po dodaniu goździków odstawił słój do spiżarni, by ocet naciągnął.


Po kilku dniach, kiedy marynata była gotowa zasiadł do degustacji, wyjąwszy na talerzyk cztery śliwki. Kiedy miał dziobnąć widelcem w czwartą, usłyszał piskliwy głosik. Wyzwany od głupców, wdał się z rozmowę. Marynowana śliwka  przemawiała wprost do jego świadomości. Powiedziała mu, że są na wysokim poziomie rozwoju, zajmują się filozofią, literaturą piękną i matematyką.Należą do razy Prunelidów, jednej z przodujących cywilizacji Galaktyki.

Długo trwała rozmowa, kosmonauta pragnął się dowiedzieć, jak się zasiewają na innych planetach, domyślił się, że pestki są czymś w rodzaju nasion, ale jak dotrzeć w Kosmos. Nie mógł tego odgadnąć, mimo wcześniejszych obliczeń. Zezłoszczony drwinami, rzucił śliwkę w przestrzeń.I jak to się skończyło? Czyż mam wyjaśniać, jak się zasiewa śliwy czy cokolwiek.  Pewnie panuje jedno prawo, przynajmniej jeśli chodzi o śliwki. 


niedziela, 10 października 2021

Kosmiczny królik

 "Gdy nad drzwiami zapłonęło czerwone światło, szmer rozmów ucichł nagle". Tak właśnie trzeba zaczynać opowiadania lub powieści: "Ogary poszły w las". Krótkie zdanie uruchamia akcję, wiemy, że będzie się dziać coś interesującego. Autor nie musiał wyjaśniać, co oznacza czerwone światło w tym wypadku. Domyślamy się, że skończył się egzamin albo coś podobnego i powinien wejść następny delikwent

 Jest to opowiadanie Janusza A. Zajdla "Diabelski młyn" z tomu "Przejście przez lustro". Zostało napisane w 1964 roku. Dlaczego wybrałam akurat to jako pierwsze do omówienia? Wiele rzeczy, choćby drobnych, bardzo mnie zaciekawiło, a najbardziej nazwisko głównego bohatera: Jan Link. Tak, Link. Jak sądzicie, drodzy czytelnicy, czy wtedy istniało już to słowo, czy Zajdel je wymyślił. Kto wie i nam powie?

Pamiętam niezrozumiałe słowo ze swojego dzieciństwa. Czytałam wtedy masę książek, a w powieściach Juliusza Verne'a wciąż natykałam się na słowo: log. Powinnam raczej powiedzieć, że się o nie potykałam, gdyż nie rozumiałam jego znaczenia, w dodatku wspominano o księdze logów. Nikt nie umiał mi wytłumaczyć mi znaczenia tego tajemniczego słowa, a teraz znają nawet dzieci. 

Jan Link dostał roczny przydział na praktykę na Diabelskim Młynie, który miał złą sławę, a kolega Link był uważany za pechowca. Zobaczymy, czy to prawda. Satelita, oficjalnie nazwany LS-2 był automatycznym laboratorium. Ten gruchot, jak twierdzi Autor, został umieszczony na orbicie: słuchajcie, słuchajcie, w ostatnich latach XX wieku. Był to po prostu stary wrak, wymagający rozebrania i remontu. Ale to by zbyt dużo  kosztowało, więc nadal musiał służyć ludzkości.. 

Robota  na satelicie była nudna i monotonna. Ktoś jednakże wspomniał, że w Diabelskim Młynie straszy. No i mamy doskonałe wejście w główny wątek: krótkie napomknienie i cisza, denerwuj się czytelniku i czekaj na rozwój wydarzeń, ale najpierw musisz przejść przez procedury, by dostać paszport.. 

Aby wyruszyć na satelitę, Link musiał załatwić masę formalności, wypełnić stosy zaświadczeń i formularzy. Główny inspektor  Inspektoratu Odlotów biurokrata, był złośliwie skrupulatny. Zastanówmy się, czy w erze kosmicznej będziemy się borykać z masą papierków, już teraz  załatwiamy wiele spraw emailem i zakres szybko się rozszerza.

Jan Link załatwiał formalności kilka dni, co trwało dłużej niż lot na Księżyc. Biurokracja przetrwała do ery kosmicznej. Świat nie mógł  funkcjonować bez  urzędów, a one bez podpisu, pieczątki i kopii w trzech egzemplarzach, tak było wszędzie, myśl nie mogła tego pominąć. Wyobraźnia szybciej i łatwiej produkowała rakiety niż rzeczywistość bez podpisu szefa. Dokument bez parafki oznacza, że ludziom można zaufać, chyba że są inne sposoby kontroli i każdy obywatel ma swój numerek od chwili narodzin.

W Inspektoracie Odlotów kolekcjonowanie papierków rzekomo absolutnie niezbędnych było namiętnością pana inspektora. Kwitł, gdy mógł odmówić paszportu zeszmaconemu interesantowi, który  po raz enty stawał przed biurkiem. Jan Link rozłożył ręce, brakowało mu jakiegoś dokumentu. Oczy inspektora zabłysły radością, lecz Link wydobył z głębi kieszeni mały karteluszek. Zdobył bezcenny podpis oraz dostał paszport.

Na satelitę  LS -2 leciał z przesiadką z Dworca Księżycowego, zatłoczonego uczestnikami wycieczki na Księżyc. Jego zmagania z biurokracją jeszcze się nie skończyły: w komorze kontrolnej musiał po raz kolejny opowiedzieć ze szczegółami: dokąd się udaje, w jakim celu i co ze sobą zabiera. 

Było jednak wesoło, chociaż rakieta była ogromna i stara: transportowiec towarowy przystosowany do potrzeb turystycznych. W drzwiach stał robot pilnujący porządku. Jan miał miejsce obok gadatliwej blondynki. Znudzony pytaniami, wyjął z teczki czasopismo "Orbita". z rejestrami i krótkimi charakterystykami sztucznych satelitów, ustawionych na orbitach okołoziemskich. Odbitki były marne, gdyż studenci kserowali materiały, musiał skorzystać z kopiarki światłodrukowej. 

Dojechali do stacji przesiadkowej, Jan schował odbitki do teczki i wyszedł do doku, gdzie czekała na niego rakieta z satelity LS-2 i  kolega, Bruno. A co z teczką? Chyba niósł ją w ręku lub pod pachą. O jego bagażu nic nie wiadomo. Leciał rakieta, dolecieli, odpiął pasy. Teczka wciąż pod pachą?


Kolega zaprowadził go do jego pokoju: tapczan, stoliczek, szafa w ścianie, tablica rozdzielcza z głośnikiem wewnętrznej łączności, a na stole mikrofon. Autor wiedział, co pisze. Te przedmioty muszą zagrać swoje role w akcji.Dowódca, Haar, miał złą opinie. Nie opuszczał stacji wiele lat, z nieznanego powodu. Podobno robił jakieś eksperymenty, ale to tajemnica. 

Bruno nagle otrzymał radiogram z Kontroli. Z powodu awarii musiał wyruszyć natychmiast, by wymienić przekaźnik Co za traf!  Właśnie tego dnia, gdy przybył praktykant bez doświadczenia. Rozwścieczony Haar musiał dołączyć. Jan Link został sam na stacji. Poszłoby dobrze, lecz Haar co godzinę łączył się z Janem Linkiem i pytał, czy wszystko w porządku na stacji. Panował spokój i nuda. To nic. Za godzinę znowu pytanie i rozkaz: przejdź się w obie strony. Te natrętne pytania skłoniły Jana do skontrolowania stacji. Musiał sprawdzić, czy coś się nie dzieje. A przecież Link mógłby spać spokojnie, bo wszędzie panowała pustka i cisza. Ale nie byłoby akcji i dramatu.

Ruszył korytarzem. Za przepierzeniem usłyszał jakieś jęki czy skomlenie. Zaciekawiony,  wyszedł przez śluzę na zewnątrz i potem wrócił do rakiety, otwierając klapę, bo nie była zabezpieczona.Co za szczęście! Gdy wszedł z powrotem, dobiegło go jękliwe wycie.Gdy otworzył kolejne drzwi, rzucił się na niego potwór, pokryty długą zmierzwioną sierścią. Miał okrągłe ślepia, otwartą paszczę, z której sterczały długie i i białe zęby. 

Jan strzelał do niego z pistoletu gaśniczego.Pociski omijały potwora, co było niezrozumiałe. Dopiero uderzenia kolbą pistoletu unieruchomiły potwora, jego cielsko legło na podłodze. Kiedy wrócił zrozpaczony Haar, Jan dowiedział się, że zniszczył dwadzieścia lat pracy starego dowódcy.  Chciał wyhodować zwierzę odporne na promieniowanie kosmiczne. Haar całe życie poświęcił zagadnieniom oddziaływania radiacji na organizmy żywe. Wielki cel jego życia i nadzieja zostały zniszczone. Wszystko zmarnowane, ludzie będą umierać porażeni promieniowaniem.

Link utrzymywał, że rzucił się na niego potwór. "Przecież to był królik", powiedział Haar. Przez lata hodował mutanta, gdyż króliki mnożą się szybko. 


 Jan dziwił się, że nie mógł  wcelować w potwora. W oczach Haara zabłysły wesołe ogniki. A więc było to po prostu działanie siły ... i tak dalej: wektory prędkości kątowej, siły prostopadłe do prędkości. Taką to przewagę miał Haar, bo Janowi było głupio, nie pamiętał elementarnej mechaniki. Gdzie rozpacz starego człowieka, gdzież smutek po zmarnowanych latach. A teczka leżała na stole. Chyba.



niedziela, 3 października 2021

Jak lepiej?

O co więc chodzi, co się kryje pod tytułem poprzedniego postu:"Jest, jak było"? Rzeczywistość Ziemi po odejściu Proksów powinna być zupełnie inna, niż podczas ich rządów. Dlaczego jest, jak było? W pewnym sensie Ziemia się zmieniła. Zniknęły granice,ograniczające kwadraty, które nie były państwami, a te zostały przywrócone. Cóż więc złego się stało?

Dobrze, że ze ścian budynków usunięto białe skrzynki, do których wrzucano kartki z donosami. Ludzie przestali nagle znikać z błahego powodu, ważnego jednakże dla Proksów. Skreślono opinie i rzeczy oficjalnie nieistniejące, Wszyscy wiedzieli, że te rzeczy są. wiedzieli również, że jest inaczej, niż nakazuje się wierzyć. A jednak utrzymywano, że ich nie ma. Nie będę przypominać mrówek, których również oficjalnie nie było. Można przypomnieć ważniejsze rzeczy oficjalnie nieistniejące: oficjalne prawdy polityczne czy naukowe.


Ale przecież takiego kształtu rzeczywistości nie wprowadzili Proksowie. Zrobili to ludzie, Proksowie tylko delikatnie sugerowali, czego sobie życzą. To ludzie wzajemnie się dręczyli i wprowadzali surowe prawa oraz ich bezwzględne egzekwowanie. Są sceny, jak na granicy policjanci przeszukiwali bagaże, czyniąc to skrupulatnie, czytając listy, by sprawdzić, czy nie ma w nich słów zagrażających Proksom. Z błahego powodu przenoszono człowieka do innego kwadratu albo jeszcze gdzieś dalej. Tracił wszystko.

Ludzie nie buntowali się temu porządkowi. Jedni z przyzwyczajenia, inni dlatego, że wystarczało im spokojne życie bez głodu. Tak bardzo przywykli do tego stanu, że nie było siły, by ich przekonać najbardziej wyszukanymi argumentami o jego szkodliwości i nikczemności. Nie brakowało im wolności, nie znali tego stanu, gdyż nigdy go nie doświadczyli. Inni wreszcie, mimo że wiedzieli, jaka jest prawda, nie pozwalali jej głosić, gdyż ciągnęli korzyści z tej sytuacji.

Czy mam wyjaśniać, jaki to był stan, jaki ustrój? Z pewnością młodzi czytelnicy nie rozumieją, o czym mówię, gdyż nigdy nie doświadczyli choćby rewizji na granicy i cenzury,  nie rozumieją określenia oficjalna prawda. . Jeżeli zapoznają się z powieścią "Wyjście z cienia" i znajdą się w środku tych absurdalnych scen, uznają z pewnością, że jest to powieść science fiction, tu mają rację, dobrze określili gatunek literacki, pomyślą, że opisany ustrój to fikcja. Namawiam ich do przeczytania tej książki, gdyż opis tamtych lat w podręczniku nie roztoczy przed ich oczami prawdziwego obrazu życia. Pamiętam, jak po raz pierwszy przejeżdżałam przez granicę samochodem, kiedy granic już nie było. Pięknie świeciło słońce, jechaliśmy leśną drogą, gdzieś na drzewie śpiewał ptak. Przy drodze stała tablica napisana po francusku: Niemcy, odwróciliśmy się: na innej tablicy przeczytałam słowo: Francja. Staliśmy, rozglądając się. Nie nadjechał w pędzie wojskowy samochód, z lasu nie wyszli żołnierze z bronią. Ruszyliśmy niepewnie, wciąż śpiewał ptak.  

Kim właściwie byli Proksowie? Wysłano ich na Ziemię z misją handlową. Jakże wiele znaczeń ma słowo misja. Przed wiekami wysyłano zakonników do pogańskich krajów z misją szerzenia religii, jakże ostre kanty miał krzyż na płaszczach rycerzy idących z krucjatą. W naszych czasach również popularne jest słowo misja, w której udział biorą żołnierze.

Prokowie pochodzili z planety Epsi. Komisja ekspertów z tej planety wydała raport, w którym stwierdziła, że podczas akcji nazwanej eufemistycznie nawiązywanie przyjaznych stosunków dopuszczono się gigantycznej mistyfikacji i serii oszustw; wymuszono zależności polityczne i świadczenia materialne. Jakże delikatnie podsumowano tę zbrodniczą misję. 

Proksowie opuścili Ziemię, zniknęły kwadraty, przywrócono państwa: Telewizja podawała wiadomości. Akra poinformowała, że usunięto ostatnią wieżyczkę z granic. Powstały samorządy lokalne. Kwadratowy, czyli zarządca dawnego kwadratu, stawał na czele takiego samorządu. w uznaniu zasług w dziedzinie prowadzenia kompromisowej polityki w trudnych warunkach okupacji proksyjskiej. O działaniu ręka w rękę nie wspomniano.

Najbardziej przerażająca wiadomość pochodziła z Afryki.


 "...doszło do starć z zamieszkałymi na tym terenie potomkami obywateli dawnego Bwamburu, kwestionującymi przebieg linii granicznej pomiędzy Nową Gwambą a Wielkim Bwamburu, który zamierzają reaktywować..." Z tego też powodu mogłam dać tytuł Jest jak było. I teraz możemy się zastanowić: Jak lepiej? Czy istnieje prosta odpowiedź: tak - nie?