Pan Zwyczajny przybył do siedziby firmy Renoma. Nie odgadł, że firma to oszustwo pozoru. Dopiero co powstała. Ojcowie założyciele wypompowali z siebie resztki marnych funduszy. Założył ją niejaki Picol. Został namówiony przez kolesia z Funduszu Zdrowia Narodowego, a był to facet z doktoratem. Kiedy na uniwersytecie zredukowano granty, doktorek wylądował na posadce właśnie w NZW. Marną dostał pensyjkę, ale od czego dobre wytrenowane naukowe myślenie.
Znając głupotę klientów, którym można wcisnąć wszystko, byle
było dobrze opakowane, a najlepiej w naukową technologię, Picol z doktorkiem
zaryzykowali. Wzięli kredyty. Postawili wszystko na jedną kartę: Jak interes
nie wypali, wejdzie komornik. No i sru, ruszyli. Telewizja puściła ich spot reklamowy,
bo mieli tam kumpelę, niejaką Żabcię. Ledwo poszyły w tiwi ich
pięciosekundówki, już wynajęli biuro. Od razu też zaczęli przyjmować klientów.
Pracowali na zmianę siedem dni w tygodniu. I to dzisiaj właśnie wypadł pierwszy
dyżur Picola.
Doktorek mu zezwolił na samodzielną robotę. Wkuć mu przedtem
kazał wszystkie słówka, terminy i slogany, jakie miał w małym palcu wyszczekany
doktorek. Picol napracował się jak nigdy od czasów pięcioklasówki. Zdołał
wreszcie zapamiętać tę gigantyczną według niego wiedzę. Było to zaledwie parę
zasad psychologii społecznej, ale one świetnie funkcjonowały w stereotypowej
terapii Zwyczajnych.
Picol czekał na swego klienta, siedząc za biurkiem. Obie
ręce położył po bokach plaptopa. Palce drżały mu lekko, bo komp był już gratem.
Zasilanie dyszało niby stary gruźlik. Kiedy zacznie zdychać, drgnie palec
Picola i niedostrzegalnie dla pana Zwyczajnego puknie sobie pac, pac w klawisz.
Musi zrobić to szybko, zanim klient skuma, że to całe biuro jest graciarnią na
poddaszu. I za oknem wcale nie ma wieżowców top klasy, tylko brudne dachy
hurtowni skarpetek i pieluchomajtek dla starców. Picol trwa za biurkiem niby
nieruchomy przycisk z lawy, tylko drżą mu łapki przed premierę. Pan Zwyczajny
wszedł do biura jak pogięty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz