piątek, 31 marca 2017

Festyn pod szubienicą



To było przerażające widowisko. Mieszkańcy Biskupiej Górki oglądali je z dużego pagóra. Podjeżdżały po kolei furgonetki. Oglądający liczyli je w rosnącym napięciu. Naliczyli jedenaście. Do każdego samochodu został doczepiony podest z szubienicą.

 

A zaczęło się tak przyjemnie. Gauleiter Forster miał wielkie zamierzenia: chciał zbudować tu najwspanialsze schronisko Hitlerjugend. W dniu swoich urodzin, 26 lipca 1938 roku, gauleiter położył kamień węgielny. Od razu wymyślono propagandowy mit założycielski: półtora miliona cegieł na budowę, ułożonych obok siebie, stałoby się drogą, łączącą Gdańsk z Rzeszą.
Budynek miał rozległy taras, na którym stawały karne szeregi jasnowłosych młodzieńców, by okazywać swą gotowość, karność i posłuszeństwo. Budowę ukończono, choć trwała wojna. Wyobraźmy sobie: w obozie koncentracyjnym, niedalekim Stutthofie, morduje się i torturuje ludzi. Na frontach upadają na wznak żołnierze, trafieni kulą w pierś, a w Danzigu, na Biskupiej Górce, robotnicy układają cegły.
Wznieśli wieżę, która miała górować nad miastem, mając 82 metry. Miała nie tylko dumnie spoglądać na miasto, lecz i pokazywać świetną historię poprzez przedstawienie teatralne. Zamontowano na niej modele dwóch statków, które staczały bitwę morską. Jednym dowodził Paul Beneke, pirat, który złupił statek angielski, wroga Rzeszy, i zdobył tryptyk malowidła "Sąd Ostateczny", jego napominającą wymowę możemy do dziś odczytywać.
Po dwóch latach od położenia kamienia węgielnego zabrzmiały dzwony ze szczytu wieży.
Wokół tarasu trzynaście rzygaczy o głowach potworów wypluwa wodę deszczową. Te odrażające monstra, rzygające wodą, stanowią straszny symbol i aluzję.
Jaki dalszy ciąg miała historia:  4 lipca 1946 roku przy ulicy Pohulanka odbyła się publiczna egzekucja. Wieszano niemieckie nadzorczynie kobiet żydowskich i gońców obozu Stutthof. Przywieziono ich jedenaście. Stały na furgonetkach ze wiązanymi na plecach rękami. Mogły jeszcze po raz ostatni podnieść głowę, potoczyć wzrokiem po zielonych pagórkach i spojrzeć na wieżę na schronisku. Wskazówki zegara na jej szczycie zatrzymały się na godzinie 4.45. Była to godzina wybuchu wojny i ich śmierci, już wtedy zadecydowanej przez potwory w schronisku.
Kiedy spojrzały na zegar, popychano je w plecy, robiły krok do przodu. Podest szubienicy się zapadał. Platforma odjeżdżała. Po dwudziestu minutach przyjeżdżała następna. Była to długa egzekucja: trwała cztery godziny. Widzom zapewniono rozrywkę: rozdawano baloniki i sprzedawano watę cukrową. Panowała beztroska atmosfera festynu.
Na widowisko przyjść mógł każdy. Zakłady pracy zarządzały dzień wolny.

P.s. Dowiedziałam się właśnie, że wśród jedenastu powieszonych, było tylko pięć kobiet, Ktoś dyskretny podpowiedział mi  na ucho.

piątek, 24 marca 2017

Spacerkiem po kryminałkach




Teraz panuje spokój na Biskupiej Górce, ale kiedyś! Jakież to zdarzały się zbrodnie i wypadki! Mimo ich niesamowitości, wcale do nich nie tęsknimy. Ale gdzie właściwie miały miejsce? Na tych samych ulicach, po których teraz chodzimy, depcząc być może ślady krwi, która zblakła na ziemi, ale nie w naszej pamięci. Trzeba przeprowadzić kryminalne dochodzenie, by stwierdzić: "To tu!"


Dziennikarski spacer poprzez stare gazety przeprowadził Ryszard Kopittke i opisał te straszne zbrodnie, a ja korzystam z jego pracy, licząc na to, że zachęcę do sięgnięcia po jego dzieło. Wiele się działo w latach dwudziestych i trzydziestych. Modną formą rozwiązywania problemów (w pewnych sferach społecznych) stała się bójka na noże.

To „Gazeta Gdańska” ujawniła, że w pewnym lokalu (knajpie?) przy ul. Grenadiergasse wybuchła powstała między gośćmi bójka. Zdemolowano lokal, powybijano szyby. Krewki napastnik dostał nożem pod żebro. Wpadła policja i szybko uspokoiła wrzące namiętności przy użyciu gumowych pałek. Dwóch awanturników zakuto w kajdanki i zawleczono do aresztu. Gdzie była ta knajpka? Bo jak pisze Ryszard Kopittke, jedyny wyszynk przy (obecnej) ulicy Na Stoku znajdował się w budynku z numerem 25. Hm, warto się przespacerować i zobaczyć, jak tam teraz jest. Zachęcam.
Grenadiergasse ma złą sławę. Czteroletnia siostrzyczka zeszła na jezdnię ze swoim dwuletnim braciszkiem. Potrącił go samochód. Rodzeństwo Kwidzińskich mieszkało przy tej właśnie ulicy pod trzydziestym. Z tym nazwiskiem zetknęłam się, robiąc research do mojej powieści o Biskupiej Górce, którą właśnie piszę. Marta S. zwłoki której wyłowiono z Raduni również pochodziła z tej ulicy. Dlaczego się utopiła, może samobójstwo, może zawiedziona miłość albo też zwykły wypadek, co nie jest pociągające dla literatury.
Równie pechowa była ulica Bischofsberg, gdzie pod numerem 24 mieszkał dziewięcioletni Paweł Steinke, potrącony przez samochód. Możemy zlokalizować te fakty, gdyż nie było wtedy ochrony danych osobowych.
Pewien wypadek był trochę podobny do współczesnego wydarzenia. Przy ulicy Bischofshohe, koło góry biskupiej, tuż przed wysokim nasypem, zaparkowano samochód. Dwaj panowie i kierowca udali się do lokalu na obiad. W tym czasie dzieciaki z ulicy zwolniły hamulec, samochód ruszył, nabrał pędu i roztrzaskał się o budynek. Chłopaki zdążyły zwiać. Kierowca, czyli jak wtedy mówiono: szofer, został wywalony z roboty.
Opowiadano mi wczoraj podczas zebrania Stowarzyszenia Biskupia Górka, że stał spalony samochód. Niektórzy mijali go, gapiąc się i nie myśląc, dzieciaki skakały po nim, usiłując zwolnić spalony ręczny hamulec i zjechać, jednak historia się nie powtórzyła. Odpowiedzialna osoba zatelefonowała po Straż Miejską, ta przyjechała w mig, i po zabawie.
Stroma jest Biskupia. Jak to trafnie ujęła Rita Jankowska, tu się zjeżdża zawsze w dół. Jest tak stromo, że na letnich oponach nie podjedziesz. I to się nawet śni. Ktoś miał sen, że zjeżdża bokiem, w poprzek ulicy. Kto potrafi?

P. S. Okazuje się, że wcale nie jest cacy, krew wrze nadal, choć jeszcze nie płynie. Zdemolowana klatka przy Grenadiergasse 7, ach, kto to opisze?

Fot. Wojtek Ostrowski. Na zdjęciu stary strych i jakby ślady krwi rozmazane na kominie

czwartek, 16 marca 2017

Tajemnicza dzielnica




Biskupia Górka w Gdańsku, dzielnica zbudowana ponad miastem, na pagórkach, patrząca z wysoka i będąca dogodnym miejscem do prowadzenia ostrzału artyleryjskiego, została zbudowana w roku 1870. Zachowało się wiele domów z tamtego czasu. Jest ich coraz mniej.


Wracając z pracy, nadkładałam umyślnie drogi, by przejść w poprzek i skręcić nieco do góry, gdzie znajdowało się szczególnie piękne miejsce, o architekturze urzekającej proporcjami i mądrą myślą. Każdy dom, każda ulica, miały w sobie te rozmiary, cieszące oko i przynoszące wewnętrzny spokój, niewzbudzające nerwowości lśnieniem i błyskami materiałów, używanych obecnie do budowy, cienkich, kruchych, nietrwałych i podatnych na stłuczenie, niosących niebezpieczeństwo dla przechodniów i mieszkańców.
Przed drzwiami frontowymi każdej kamienicy, tuż przy progu była zamontowana metalowa skrobaczka do usuwania błota i śniegu z zelówek, zapobiegająca wnoszeniu brudu na klatkę schodową. Wisiał również dzwonek na długiej metalowej rączce, a kiedy już drzwi otwarto, zapraszały do wejścia schody wyłożone dywanikiem, wstępując do góry sunęło się ręką po wypolerowanej balustradzie.
Wchodziło się do obszernych mieszkań o wysokich sufitach. 
Mieszkańcy wypoczywali w ogródkach przed domami, kwitło szczególnie dużo róż. Nie chodziło się na spacery do Danzigu, gdyż tu było pięknie i przyjemnie.
Bombardowania wojenne zburzyły wiele kamienic gęstej zabudowy. Przybysze wprowadzali się do  zbyt wielkich mieszkań o kaflowych piecach, do dziś ogrzewających je węglem. W olbrzymich pokojach pozostały solidne meble, komody, szafy, kredensy i pianina. Sprowadzili się ludzie ze Wschodu, z głębi kraju, a potem i z Warszawy.
Duże mieszkania dzielono na kilka mniejszych ze wspólną kuchnią. Życie kwitło. Chłopcy grali w piłkę, odrzucając na bok kości ze starego cmentarza, gdzie grzebano zmarłych ponad trzysta lat, aż do 1945 roku. Marmurowe nagrobki wywieziono, szkielety pozostały w ziemi.
W płynącej obok Raduni pływały niegdyś ryby i żyły raki. Po wojnie, gdy przyszła zaraza, zwłoki gniły w wodzie.
Dzielnica niszczała, stropy gniły, ściany podpierano drągami, potem domy rozbierano, wciąż przychodzi pora na kolejne.
Trudno mi zrozumieć, dlaczego skazano na zniszczenie tak piękną i zabytkową dzielnicę. Niektórzy mieszkańcy podjęli trud walki o jej rewitalizację, jest nadzieja i szansa, powstał miejski program. Nieustannie robi się dokumentację fotograficzną i utrwala na zdjęciach wszystko, co tylko pozostało z dawnej wspaniałości.
Piszę książkę o gigantycznej walce mieszkańców o ratowanie swego miejsca do życia, zachowanie materialnej pamięci. Czy im się uda i czy mnie się uda? Są w mojej książce postacie, które z szalonymi emocjami działają, żeby zatrzymać czas. Niby to są oni, ale jednak żadne z nich. Może odczują ulgę, a może będą mieli żal.

Fot. Wojtek Ostrowski 

czwartek, 2 marca 2017

Płonąca pochodnia



Zawijało się człowieka w słomę, oblewało smołą i podpalało. Potem gnało się go przez wieś. Nie wiem, ile zrobił kroków, czy słyszeli jego krzyk, czy w ogóle miał siłę wydobyć z siebie głos. Interesowałam się torturami, zdołałam przejść przez całą wystawę na ten temat, którą kiedyś zorganizowano w gdańskiej Zielonej Bramie.



W mojej książce "Złota ćma" zawarłam scenę o duchach ludzi zamęczonych w Katowni, w ciemnej sali kucają pod ścianami, niewidzialne i tylko łyskają oczami. 

To podobno tylko wydarzenia przeszłe, które ugrzęzły w błocie historii. Przypomniano je przy okazji pokazu filmu "Wołyń", w którym historia nie jest tak głębokim bajorem i wielu pamięta wydarzenia. 

Na Facebooku podsumowała je mądrze pani profesor UG Ewa Nawrocka, przypominając "Sen srebrny Salomei" Juliusza Słowackiego. W szkole nauczono nas cytatu z "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego "Mego ojca piłą rżnęli, myśmy wszystko zapomnieli", przywołując tymi słowami chłopskie rabacje i Jakuba Szelę.

Straszliwe czasy Terroru Rewolucji Francuskiej opisała Monika Milewska, genialna gdańska uczona i pisarka, w swojej książce "Ocet i łzy", wydanej w roku 2001. Czytałam dzieło wtedy i okrucieństw nie mogę zapomnieć. "U podnóża szafotu piętrzą się stos głów. (…) Te cmentarze, na których zamiast kurhanów wyrastają stosy głów, zamiast rodzinnych grobowców - kosze wypełnione głowami."

Terror - pisany wielką literą, miał idealny cel: Pragnieniem i celem Rewolucji Francuskiej było zbudowanie nowego świata "…trzeba było wpierw zburzyć bastylie, i zniszczyć bastiony przesądów - rozebrać na chlewiki romańskie klasztory…"

Teraz żyjemy w wielokulturowych społeczeństwach, jak wszyscy mówią. Francja przyjęła rzekomych uchodźców i żyje przed nimi w strachu, klientyzm i uznanie prawa i demokracji za zasady, do których należy się bezwzględnie stosować, pozwolą im umrzeć z okrzykiem egalite. Z akcentem nad ostatnim e.

Zasady tortur, akceptowanych przez prezydentów USA, praktyki w Guantanamo, o których się milczy, dowodzą, że terror i okrucieństwo nie jest spontanicznym odruchem prostactwa, chłopstwa, nazywanego czernią przez Henryka Sienkiewicza, tak obrazowo opisującego karanie nikczemnych poprzez nabijanie na pal. "A równo nawlekaj".

I jak wszyscy wiedzą, multi kulti to dobre i twórcze. Podobno monogeniczne społeczeństwa giną. Cudzoziemcy przynoszą ze sobą swoją kulturę, odmienną i ciekawą.  Oryginalne potrawy to popularny snobizm, a jakie są pyszne, serwowane dania z egzotycznych zwierząt stały się powszechne. Ciekawa biżuteria, stroje, interesujący dizajn nie tylko w dziedzinie mody, ale choćby i architektury.
Możemy zwiedzać wystawy plastyczne, z motywami, jakich u nas nie ma, widziałam i podziwiałam. Na jednym ze spotkań na temat sztuki Iwona Zając, nasza utalentowana plastyczka, prezentowała swoją znajomą innej narodowości, z którą przyjechała z wielokulturowego i tolerancyjnego Londynu. Jakiej była narodowości, Iwonko?

Po moim pytaniu okazało się, że w sali wśród zgromadzonych gdańszczan prawie wszyscy mają obce korzenie, nawet egzotyczne, tatarskie, tureckie, ormiańskie, co dla nich jest cenną wartością.  Teraz nazywają się Polakami. Żyją w zgodzie, wyznają nasze wartości. Zapytałam kiedyś ważną i mądrą osobę, co mogłoby się stać ze wspólną zgodą społeczną w razie konfliktu. Do jakiej nacji przyznałoby się wtedy wielu z tych, którzy mnie otaczają, mówią dzień dobry i są mili. I kto płonąłby jak pochodnia?